Czwartek 28 Marca 2024r. - 88 dz. roku,  Imieniny: Anieli, Kasrota, Soni

| Strona główna | | Mapa serwisu 

dodano: 05.01.15 - 21:10     Czytano: [1833]

Dział: Głos Polonii

Gdyńskie babki


Marzenia jak ptaki szybują po niebie - lecz do realizacji od szybowania jeszcze długa droga, czasami tak kręta, że nie sposób ją pokonać. Każdy lubi marzyć - to nic nie kosztuje i nie boli, trudniej przeżywać zawód - kiedy marzenia pozostają tylko marzeniami.
Ale jaką wartość miałoby życie, gdyby nie było w nim marzeń, gdyby sen nie był snem - życie zupełnie na poważnie nie istnieje, a jeśli nawet – to jest nudne i pozbawione sensu.
Jak pisał Sztaudynger” każdy komin o tym marzy, by mieć wielu kominiarzy”- coś w tym jest, jeśli marzą martwe przedmioty - to my ludzie mamy być ich pozbawieni!
***
I ja kiedyś miałem swoje marzenia; śniła mi się zupełna wolność - taka przestrzenna, dzika, która istniała jedynie w moich myślach, no może jeszcze w bajkach i snach.
Nie byłem zbytnio rozpieszczany, dlatego lubiłem dyscyplinę i porządek od najmłodszych lat
i nawet marzenia miałem w głowie poukładane w odpowiedniej kolejności: od tej najwyższej półki do tej na samym dole. Marzenia niewątpliwie są najważniejsze - dlatego należy tak pieczołowicie je pielęgnować, układać i często odkurzać, by nie uległy zniszczeniu, i zapomnieniu.
Najwięcej marzeń rodziło się w murach podstawówki, dzieciństwo ma swoje prawa i jest najpiękniejszą cząstką tej ziemskiej chwili. Nie wiem o czym marzą dziewczyny; może o krainie tysiąca i jednej nocy, wchodzą w baśniowy świat, nie jedna ma marzenia kopciuszka, królowej śniegu, a może nawet księżnej. A chłopcy! - oni chcą zostać bohaterami, rycerzami okrągłego stołu, kolarzami, pilotami, a w najgorszym wypadku marynarzami. To ostatnie prześladowało mnie przez długie lata, uparłem się, a na to lekarstwa nie wymyślono, przynajmniej wtedy, choć brałem tabletki z krzyżykiem lecz bez żadnego skutku. Upór; ośla cecha, ale jeszcze nie taka ostatnia, są zdecydowanie gorsze np. donoszenie czy kablowanie.
Z każdą cechą człowiek się rodzi, w drodze wyjątku ją nabywa - w myśl zasady „z kim przybywasz – taki bywasz”. Od młodych lat umiłowałem przestrzeń, która jedynie istnieje na morzu i potrafi zachwycić największym urokiem, a jednocześnie sprawić w najtwardszym sercu lęk. Wolność do pewnych granic, bowiem granice powinny istnieć we wszystkim – do człowieka należy ich niewiele – resztą włada Bóg, na całe szczęście nie człowiek. Kto sprawuje władzę nad morzem? jaki jest Neptun? - ciągle zadawałem sobie te i podobne pytania - pozostające długo bez odpowiedzi.
Młody człowiek wybiera to, o czym tak na prawdę wie niewiele lub nic, bo co może wiedzieć piętnastoletni chłopiec, który prócz marzeń nie posiada żadnego zaplecza.
„Nie miałem prawie nic, a chciałem zawojować świat”- marzyły mi się wielkie wody, a urodziłem się w małym Stawie, przez który przepływała miniaturowa rzeczka zwana Garnką. Mała – ale regulowana z prostymi brzegami i co najistotniejsze z czystą jak łza wodą, w której żyły raki i tęgie ryby - co prawda mniejsze nieco od rekina, ale wciąż duże.
***
Po komunistycznej eksmisji mieszkaliśmy w samym sercu Stawu, gdzie mieściły się wszelakie urzędy wraz z posterunkiem sławetnej milicji, sklepami i barem - gdzie często urzędowali ”strażnicy prawa”. W prezencie otrzymaliśmy nowych sąsiadów; rodzina wielodzietna i w miarę sympatyczna, moim rówieśnikiem był Jurek - chłopak wesoły i elokwentny, jego młodsza siostra Zocha była niczego sobie i jak wówczas mówiono „smolna”. W miarę szybko zaprzyjaźniliśmy się, Jurek był niezłym kumplem i rozrabiaką, miał swoiste poczucie humoru i kilka zalet, co w szczególny sposób podobało się młodym panienkom, a niekiedy i pannom. Jego starszy brat był marynarzem - więc za pośrednictwem Jurka mogłem, co nieco dowiedzieć się o pływaniu, jego zaletach i wadach, choć te ostatnie wtedy do mnie nie docierały. Interesowały mnie tylko i wyłącznie zalety. To jest podobnie jak z narzeczoną, w której wad się nie dostrzega i wydaje się, że one w ogóle nie istnieją, przynajmniej do ślubu.
Najważniejsze jak widać są zalety, wady w każdej chwili można usunąć, lub odrobinę zredukować.
-Marzenia - ile potrzeba czasu na ich realizację, ile zabiegów, zapału i cierpliwości, ale człowiek całkowicie pozbawiony marzeń - jest już martwy.
Podwaliną sukcesu jest wiedza - szukałem więc w ogłoszeniach prasowych szkół morskich, lecz okazało się, że zostać marynarzem nie jest całkiem prosto - ja nawet nie widziałem morza!, prawdziwego statku - no może w raczkującej wtedy TV! Z pewnością nie otwierało to jeszcze drzwi jednej ze szkół. Nie pochodziłem z zamożnej rodziny, by stać mnie było na próby i wycieczki krajoznawcze, kombinowałem więc na różne sposoby, by móc stanąć nad brzegiem Bałtyku. Porwany wirem życia ruszyłem do ataku! - wkrótce udało mi się nakłonić Jurka, by ruszył ze mną śladami Kolumba - w nim również płynęła niespokojna krew odkrywcy i podróżnika. Śledząc prasę szukaliśmy jakiegoś punktu zaczepienia, zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że chcąc być nad morzem trzeba gdzieś mieszkać i coś jeść. Godna uwagi była notatka:” przyjmę chłopców do nauki zawodu w charakterze cukiernika Jan Dudziak Gdynia – Witomino ul. Słoneczna 2 - pasi! Z pewnością nie był to ukochany zawód (do dzisiaj przetrwał jedynie apetyt na słodkości) - ale był to z pewnością dobry punkt zaczepienia.
-Oto jak zaczynała się moja przygoda z morzem - dość niefortunnie i nieufnie, może nawet prymitywnie, ale kości zostały rzucone-.
***
Po przygotowaniu ekwipunku - ruszyliśmy w trasę, droga była długa i nieznana; po raz pierwszy udawałem się w taką podróż, w podróż, której odgłosy słyszę jeszcze dzisiaj.
Olbrzymia lokomotywa sapnęła, wysokie stalowe koła poszły w ruch, z komina uleciał w niebo czarny, gęsty dym, zaskrzypiały wagony. Odgłos zderzaków zadźwięczał w uszach - jedziemy! Oczy Jurka wbiły się we mnie jakby chciały przekazać mi jakąś nowinę, ostrzec przed niebezpieczeństwem, może powstrzymać od nieprzemyślanej decyzji, oderwałem siłą wzrok, spojrzałem w okno. Słońce chyliło się ku ziemi potęgując barwę czerwieni, jego ostre różowe szpady przebijały na wylot mizerne chmury, kiedy pociąg zbliżył się do lasu widać było umykające promienie wśród gałęzi. Zanikły w gęstwinie, a nad lasem zapaliło się niebo, tylko kłęby dymu z lokomotywy gasiły ten podniebny pożar - pociąg mknął coraz szybciej.
Do przedziału weszła starsza pani zajmując tobołami połowę siedzenia, spojrzeliśmy na siebie kwitując to uśmiechem - dokąd to chłopcy! - spytała chrypliwym (niczym Drupi) głosem. Nad morze! odparliśmy z ulgą prawie jednogłośnie. W tamtych czasach jednogłośność stawała się być modna, wtedy prawie wszystko odbywało się zgodnie z wytycznymi partii, plakaty zawieszone gęsto głosiły o różnych wyczynach: a to o warszawskich czwórkach murarskich, o wydobyciu węgla ponad normę. Jak wzrosła liczba pogłowia, ile jaj zniosła kura rekordzistka, że w hucie Warszawa kuje się stal na zimno i wiele abstrakcyjności drugiej połowy dwudziestego wieku.
Na następnej stacji nasz przedział był już zapełniony - towarzystwo niczego sobie: starsza pani z tobołami, małżeństwo w średnim wieku z dzieckiem i strasznie wścibska panienka, która chciała poznać wszystkie sekrety ludzi. Pytała wszystkich o wszystko - bez rezultatu.
A noc za oknem wymarzona, zewsząd gwiazd tuziny i księżyc wiszący jak srebrna latarnia, czasami zerwany ręką anioła przeleci płonący meteor, zostawiając iskierkę w człowieka źrenicy. Taka iskierka może płonąć przez lata w młodzieńczym oku, to ona przynosi nadzieję, to ona potrafi spoglądać w przyszłość i marzyć bez końca.
Na kształt meteorytu ekspres przetnie noc za oknem i swym stukotem postawi śpiących na nogi, odważnych wystraszy, a nerwowym spokój przywróci. Na korytarzu grupka młodzieży śpiewy zaczyna, płynie melodia ze strun gitary - przyłączamy się do nich z Jurkiem - przecie my nie smutasy, nam również piosenka nie obca, znajome dowcipy i cząstka humoru. Nie można ciągle bić się z myślami; co będzie jutro, jak dzień się zacznie. Trzeba cieszyć się każdą chwilą, która nie chce się powtórzyć, która staje się przeszłością. Zarówno towarzystwo jak ich śpiew przypada nam do gustu - adoptujemy się w tej grupie, po godzinie nikt nie potrafi rozpoznać ile czasu już się znamy - co znaczy wspólny język!
Mijają przy muzyce godziny - dobre towarzycho sprawiło, iż nocy już widać kres, wesołe słońce wychyla swą łagodną okrągłą twarz, włosami złotymi kominów dotyka i ściany maluje pastelowym grzbietem. Zmęczeni ludziska sterczą na peronie lub na drewnianych ławach obok kasy, podróże kształcą i męczą zarazem, ale i cieszą kiedy cel już w oku, a ta niepewność, która mnie nurtuje dotąd nieznana i wciąż tajemnicza - ciekawa świata.
„Hej ! dzień się budzi”- czy w kolorach słońca? - to się dopiero okaże, tymczasem zbliżamy się do docelowej stacji. Serce mocniej uderza, płoną młodzieńcze lica, jakiś niepokój skrada się do duszy i odrobina niepewności.
Była to podróż niezwykle udana, poznaliśmy kilka wspaniałych osób, a co najważniejsze przełamaliśmy pierwsze lody. Pociąg stanął jak wryty, pożegnaliśmy wesołą ferajną i wysiedliśmy na peron, napis nad głową upewniał nas, że dotarliśmy do celu. Powiało chłodem, od razu uświadomiłem sobie, że ten wiatr ma coś wspólnego z morzem - i miał, tu i ówdzie przechodzili marynarze. Portowe miasto - okno na świat, stąd bliżej do zachodniego raju, do tej wymarzonej wolności i demokracji. Gdynia-nowoczesne miasto z powiewem wiosennego poranka, ze świeżością młodego ogrodu, gdzie małe drzewka soczystą zielenią się budzą. W rzeczy samej - miasto młode, wesołe i jak kwiatu pąk szybko się rozwija i strzela urokiem. Roześmiane dziewczyny kwitną na chodniku i wiatru śpiewy pośród mew okrzyku.
Dotarliśmy pod wskazany adres. Dzwonek przy bramie - wychyla się z okna jakaś panienka, a Jurek pyta; dziad w domu! – jaki dziad! odpowiada zdziwiona panienka - sprostowałem – pan Dudziak w domu! - o tak ! odpowiedziała z ulgą. Po chwili do bramy wyszedł facet około pięćdziesiątki, dość niedbale ubrany (widać w pośpiechu) wymieniliśmy z Jurkiem wzrok. Na pewno nie pomogło nam to pytanie „dziad w domu!” ksywa wymyślona przed miesiącem - tak po prostu. „Dziad” zaprowadził nas na” pokoje objaśniając po drodze regulamin domu, po czym zwiedziliśmy cukiernię mieszczącą się na parterze. Dzień wolny wykorzystaliśmy na zwiedzanie - pierwszym punktem wycieczki było oczywiście morze. Sen stał się jawą; nagle urwał się ląd i ta niewyobrażalna przestrzeń - aż do horyzontu, tam gdzie niebo łączy się z ziemią. Przy molo kołysały się prawdziwe, wielkie statki, ich maszty zachwycały oko, na redzie kilka olbrzymów czekało na sygnał wejścia do portu. Drapieżne mewy wyrywały sobie złowione ryby, ich krzyk harmonizował z szumem morza - coś na kształt orkiestry gdzie jeden instrument uzupełnia lub wspomaga drugi. Takich koncertów można by słuchać godzinami. Swoisty urok morza zachwycił nas swymi barwami, że staliśmy jak posągi bez jednego słowa gapiąc się na to, co Bóg stworzył jednym gestem, bo takie cuda może stworzyć jedynie Bóg. Ten wiatr goniący spienione fale, taki ciepły i silny zarazem, czyż nie są to cechy Boże! Wytworny to widok, zewsząd przestrzeń wskutek, której” człowiek staje się wolny” jak pisał Norwid, wolny i szczęśliwy, a dusza lekka jak pył. Do dnia dzisiejszego ten obraz mam w oczach, bo pierwszej miłości nigdy się nie zapomina i jeżeli istnieje miłość od pierwszego wejrzenia – ta taką była.
Szkoda tylko, że trzeba było powrócić do tej cukierni, gdzie zamiast na dziewczyny trzeba było patrzeć na babki - na szczęście tylko przez kilka miesięcy.
Szkoda tylko, że Jurek, mój towarzysz tamtej wyprawy - już nie żyje. Pocieszam się jedynie tym, że została o nim pamięć w moim sercu i te wspaniałe wspomnienia z Gdyni.
Śmiało mogę powiedzieć, że z niejednego pieca chleb jadłem, a nawet babki.
Kto by pomyślał, że marzenia mogą się spełnić za pośrednictwem maleńkiej cukierni!

Władysław Panasiuk
Chicago

Wersja do druku

W.Panasiuk - 11.01.15 2:12
Dziękuję Panowie za życzliwe komentarze i życzę Szczęśliwego Nowego Roku Pozdrawiam

Lubomir - 09.01.15 15:11
Najwyrażniej z marzeń modelarzy narodziły się drony. Oby służyły do obrony ludzi i ich majątku, a nie do rujnowania i eksterminacji Bogu ducha winnych ludzkich istnień.Trzeba marzyć i wierzyć w spełnienie się marzeń. Myślę, że za dziennikarza wszech czasów można byłoby uznać Homera, który poezją opowiedział m.in. zdarzenia z wojny trojańskiej. Dzisiaj podobną twórczość kreują mistrzowie pióra p.p. Panasiuk i Orawicz. Chwała im za to. Demokratycznych postaw trzeba uczyć się od mistrzów demokracji antycznej. Może jest jeszcze szansa na ocalenie korzeni cywilizacji europejskiej?. Nie wszyscy przecież dążą do rozwalenia Europy i Ameryki.

Panasiuk - 06.01.15 19:33
Panowie - cieszę się ogromnie, że znajdujecie odrobinę swej młodości w moim tekście. Marzenia chłopców bywają różne, nam się udało. Pozdrawiam serdecznie i życzę wszystkiego, co najlepsze w Nowym Roku.

Jan Orawicz - 06.01.15 17:53
Drogi poeto Władku, w tamtym czasie tak było,że mieliśmy
wszyscy, podobne rysy i życiorysy. W tym Pana opisie jakbym
odnalazł - w dość dużym wymiarze siebie. Opis wspomnienia
ciekawy, ze słodkimi kroplami uśmiechu.Pana zapewne już
minęły wtedy, przymusowe wyjazdy młodzieży na brygady pracy i
wojskowe ćwiczenia, organizowane przez tzw. SP,czyli Służbę
Polsce. To też - dla dziewcząt i chłopców była duża przygoda z
twardym życiem. Odmowa wyjazdu na brygadę groziła wyrzutką
ze szkoły! A zatem,w czasie wakacji uczniowie wszystkich szkół
zawodowych i średnich czas wakacji spędzali w brygadach SP -
głownie w Państwowych Gospodarstwach Rolnych. Po pracy w
polu, szło się na ćwiczenia wojskowe. Obowiązywały nas mundury,
a nawet stopnie podobne do wojskowych.Pełniło się warty obok
koszar. Nie było wolno junakom chodzić do kościoła.W czasie
niedziel, trwały w pełni podstawowe ćwiczenia wojskowe,z marszami
forsownymi na czele. 22 lipca świętowaliśmy, udziałem w zabawach
ludowych. Wtedy były pierwsze czułe spojrzenia w oczęta dziewcząt
i przytulani. Na brygadę jechało się specjalnym transportem.
Na odjazdy grały nam orkiestry wojskowe. Mamusie na peronach
chlipały łzy,a tatusie ze wzruszenia poprawiali, co chwil swoje
kapelusze na głowach.Z brygady wracało się do domu w mundurach,
licząc na to,że za mundurem ruszą dziewczyny sznurem. I tak
bywało dla naszej - już prawie męskiej satysfakcji. Dzisiaj z łezką
spoglądam na tamte fotografię z brygady z moimi kolegami.
Wiem,że kilku z nich już pożegnało się z tym światem! A szkoda !!!
Pozdrawiam

Robert - 06.01.15 15:38
Panie Władysławie, następna wspaniała opowieść, z Pańskiego życia wzięta. Czy to następny zbieg okoliczności, że i w tym opowiadaniu odnajduję siebie. A może to tylko splot uwarunkowań wspólnoty z której pochodzimy, może wpływ pięknych lektur czy nauk pobieranych, których dzisiaj już się nie wymaga, wiec i świat marzeń zubożał. Przecież te marzenia, młodych krnąbrnych, to był nasz wolny świat, niczym nie zakłócony - o tyle cenny, że realizowanie marzeń, było drogą cierniową, którą warto było przejść.
Już jako dziecko, wycinałem łodzie i statki z czego tylko się dało, niektóre z ożaglowaniem, inne z kominami. Zależnie od warunków i tolerancji domowników, skrobałem te moje cudeńka w komórce, na podwórku, na strychu, w piwnicy, a zimą w kuchni - jak nikogo nie było. Muszę przyznać, ze moje dociekania, uczyniły pewien postęp - każda nowa jednostka, opuszczająca moja stocznie, była doskonalsza. Już wiedziałem co to jest środek ciężkości, balast, sterowność, nad sterowność, śruba, wyporność i kilka praw fizyki, motoryka ożaglowania - i stało się jasne dlaczego to to płynie pod wiatr. Morze już widziałem i port w Kołobrzegu, byłem na kolonii - to było duże przeżycie, a potem wycieczka szkolna statkiem po Odrze, na Wyspę Opatowicką. Pomyślałem, najlepiej mieć taki statek na własność - dość skrobania - ale to jest niemożliwe. W tym samym momencie, dogoniły nasz statek wycieczkowy dwie omegi (żaglówki). Siła żeglowania od lat nie dawał mi spokoju, co możne 10 latek? Zacząłem od podstaw, że są takie kluby. W sklepie żeglarskim, na wrocławskim rynku, zglebiłem temat, a za każdym razem, kiedy tamtędy przechodziłem, musiałem wstąpić - bardzo miła obsługa, może raczej cierpliwa, albo wyrozumiała. Przez rok chodziłem intensywnie na basen, aby być żeglarzem trzeba posiadać umiejętność pływania potwierdzoną komisyjnie (żółty czepek). Niestety odwalili mnie z LOK (liga obrony kraju) - za młody. To było duże załamanie, zmieniłem zainteresowania i zacząłem produkować rakiety. Trudność polegała na braku informacji, jak i nie było sklepów z rakietami i częściami do nich. oczywiście na paliwo stałe - tyle wiedziałem od człowieka z wojska. W przeciągu lata i zimy pierwsza rakieta była gotowa do próbnego odpalenia. Wydawało mi się że problem silników rozwiązałem. 2 silniki w skrzydełkach w połowie wysokości i trzeci na końcu kadłuba, co dawało dużą stabilność w razie nierównomiernego odpalenia albo błędu wyważenia. Pierwsza próba powidła się, wielki sukces, szybkie odpalenie trochę dymu i znikający punkt w przestworzach. Potem było jeszcze kilka prób z pięcioma silnikami na końcu kadłuba, pierwszą rozerwało na starcie na łące PGR, w pobliżu stert siana i słomy. Mieszkaliśmy na peryferiach Wrocławia. Następne były już coraz poprawniejsze - ale pojawił się dzielnicowy i obawy rodzinne w domu, co spowodowało ponownie powrót do żeglarstwa, gdzie jeden z klubów pozwolił mi na skrobanie Omeg szlifowanie i w ogóle na ciężką harówe konserwacji - byłem murzynem ale jak szczęśliwym, pozwolono mi pływać, od czasu do czasu trzymać kurs za sterem. Zanim przyszedł czas na formalizowanie stopnia żeglarza - to praktycznie byłem już zaawansowanym i doświadczonym. Przez kilkanaście lat żeglowałem w kilku klubach, brać żeglarska to jedna rodzina, oczywiście mam uprawnienia sternika morskiego i to mi wystarczało.
Po latach, raz jeden wróciłem do rakiet i jego "wielkiego" twórcy V1 i V2, który już konstruował po właściwej stronie w NASA, a ja korzystałem z jego laboratorium już zmodyfikowane do celów pokojowych.
Rodzice zawsze mi mówili, synu w tym kraju to tylko się ucz - to będziesz człowiekiem. To co masz w głowie, już ci nikt nie ukradnie. I tak spędziłem 21 lat w ławkach wszelkich szkół - aby być człowiekiem.
Kiedy pojawiłem się, nie z własnej woli, na południowej półkuli - podjąłem moja pierwszą pracę w cukierni, polegała ona na finałowym sprzątaniu po całym dniu produkcji słodkości, maszyn, pieców, podłóg i wszystkiego co tylko było brudne (7 dni). Płacili marnie, ale za to bardzo hojnie, dostawałem na koniec tygodnia, torbę ze starymi produktami, których już by nikt nie ruszył. Zostałem murzynem w cukierni - to taka "słodka" alternatywa - a ja miałem być człowiekiem. Ta cukiernia sprawiła to, rano na kursy, wieczorem do cukierni - i wszystko się udało.

Wszystkich komentarzy: (5)   

Publikowane komentarze są prywatnymi opiniami naszych Czytelników. Gazeta Internetowa KWORUM nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii.

28 Marca 1933 roku
Rozwiązano Obóz Wielkiej Polski


28 Marca 1892 roku
Urodził się Stanisław Dąbek, polski płk, dowódca Lądowej Obrony Wybrzeża podczas kampanii wrześniowej (zm. 1939)


Zobacz więcej