Dodano: 08.09.14 - 13:10 | Dział: Na każdy temat

Powinność





Mój Boże. Oni ginęli tak młodo. Nawet nie zaznali miłości do kobiety, ledwie mogli podnieść karabin, porwani tą myślą, pieśnią, słowem usłyszanym w domu od ojca.
Czy mogliśmy ich wtedy nie przyjąć? Nie! Nie mogliśmy zabić w nich tej determinacji, która na naszych oczach chłopców zmieniała w mężczyzn. Lepiej by było od razu ich zastrzelić.
Czy zdawałem sobie sprawę z tego, gdzie ich posyłam?
Tak.
I poszedłem tam z nimi.
Dowódca szwadronu


Zatrzepotało lasem obok nas, jęk koni rozdziera powietrze. Padamy bezwładnie na igliwie przy lewym brzegu drogi. Gdzieś tam, z przodu, walczą główne siły naszej brygady, dając o sobie znać seriami karabinów maszynowych i głuchymi eksplozjami granatów.
Rozglądam się wokół. Mamy tylko siedem koni, mój gniadosz jest ciężko ranny w bok, mocno krwawi, patrząc na mnie przerażonymi oczami. Głaszczę go, poklepuję po szyi, pocieszam, żeby odpoczął, choć wiem, że już nie wstanie na nogi.
Co się właściwie stało? Skąd się wziął ten karabin maszynowy, który nagle rozpruł nasz szwadron, gdy gnaliśmy w pełnym pędzie w stronę pozycji brygady? Kule świstają dalej pośród pochylających się nad nami krzewów, tak że nie można nawet podnieść głowy. Szukam wzrokiem rotmistrza. Jest kilka metrów dalej, opatruje komuś ranę na głowie.
– Nie wychylać siÄ™, nie strzelać bez rozkazu – dociera do nas jego Å›ciszony gÅ‚os i już mi lżej, jakoÅ› Å‚agodniej na duszy. Nawet gniadosz leży spokojnie i miarowo oddycha. Ze szwadronu zostaÅ‚y niedobitki, ze trzydzieÅ›ci chÅ‚opa, z czego kilkunastu lżej lub ciężej rannych. Konie przyciÅ›niÄ™te do ziemi przez jeźdźców strzygÄ… uszami i parskajÄ… zaniepokojone.
Nagle odgłosy walki gdzieś trzy kilometry przed nami przybierają na sile i ostrzał naszych pozycji ustaje. Widzę, jak rotmistrz czołga się do skraju drogi i obserwuje przez lornetkę długą prostą przecinkę. Po chwili pada komenda:
– PiÄ™ciu zdrowych na koÅ„, reszta zostaje i osÅ‚ania!
Spoglądam na gniadego, który właśnie przestaje oddychać. Ma teraz takie wielkie oczy. Antek, mój kolega z Hrubieszowa trzyma przy twarzy przybrudzony krwią opatrunek. Zdążył paść z koniem, zanim trafiły go następne pociski, ale i tak ma rozoraną skroń i urwany kawałek lewego ucha, który teraz zwisa spod opatrunku.
– Franek! – krzyczy do mnie. – Franek!
Czołgam się szybko do niego, a on zrywa z szyi medalik i podaje mi zdrową ręką.
– ZanieÅ› to matce – rÄ™ka mu siÄ™ trzÄ™sie.
– Co ty? – PróbujÄ™ siÄ™ bronić.
– Ruszamy! – ponagla rotmistrz, wiÄ™c Å‚apiÄ™ medalik i podnoszÄ™ konia Antka, wskakujÄ…c mu na grzbiet.
– Z Bogiem! – dociera do mych uszu czyjÅ› gÅ‚os, ale nie odwracam siÄ™, bo muszÄ™ sprawdzić, czy koÅ„ nie jest ranny. Szabla przy siodle, karabin w rÄ™ce, mam wszystko. Uderzam konia w boki ostrogami, ruszajÄ…c ostro za rotmistrzem. Åšwiat przyÅ›piesza. Z prawej kule km-u wyszczerbiajÄ… drzewa obok nas, próbujÄ…c nas dogonić, ale gnamy teraz jak wiatr i żadna z nich nie robi nam krzywdy. Jeszcze kilkaset metrów szaleÅ„czego galopu i komenda rotmistrza rzuca nas na lewo w las. KÄ…tem oka dostrzegam niemieckie motory zbliżajÄ…ce siÄ™ z oddali w naszym kierunku. Nie mam już czasu pomyÅ›leć, gdzie jest w takim razie nasza brygada, bo gaÅ‚Ä™zie leszczyny chÅ‚oszczÄ… mnie boleÅ›nie po policzkach.
– Z koni! – sÅ‚yszÄ™ krótkÄ… komendÄ™ dowódcy i nie rozumiem, czemu nie uciekamy?
Czterech moich kolegów wykonuje wyuczone, machinalne ruchy, mając to samo nieme pytanie w oczach. Rotmistrz spokojnie ściąga mundur i podciąga do łokci rękawy koszuli, by się nie pochlapały. Jego wzrok na chwilę zatrzymuje się na nas.
– Bagnet na broÅ„ – rzuca nam jakimÅ› innym, zmÄ™czonym gÅ‚osem. Po chwili jesteÅ›my gotowi. Karabin w jednej rÄ™ce, szabla w drugiej, tak ruszamy przez gÄ™sty las. Teraz dopiero uÅ›wiadamiam sobie, że nasz dowódca zostawiÅ‚ mundur zawieszony na maÅ‚ej jodeÅ‚ce z tyÅ‚u. Idzie przed nami w przybrudzonej biaÅ‚ej koszuli, z pistoletem w lewej i szablÄ… w prawej rÄ™ce. Prowadzi nas na gniazdo CKM-u, który zmasakrowaÅ‚ nasz szwadron. I choć serce mi Å‚omocze tak, że zaczynam siÄ™ bać, czy go Szwaby nie usÅ‚yszÄ…, idÄ™ za nim. Mamy do wykonania zadanie. PadÅ‚y komendy. Nie ma już odwrotu.

Andrzej Chodacki


Autor opowiadania: Andrzej Chodacki
Urodzony w 31.05.1970 roku. Z powoÅ‚ania mąż i ojciec, z zawodu lekarz wojskowy w stopniu kapitana. Pisze prozÄ™ i poezjÄ™, a także fotografuje. Laureat kilkudziesiÄ™ciu konkursów literackich, miÄ™dzy innymi zdobyÅ‚ ZÅ‚oty Laur Dziewina za 1 miejsce w kategorii proza w VI Ogólnopolskim Konkursie Literackim w Å»arach w 2012 r. i 1 nagrodÄ™ za prozÄ™ w Ogólnopolskim i Polonijnym Konkursie Literackim im. Leopolda Staffa w 2013 roku. Jego opowiadania byÅ‚y wydrukowane miÄ™dzy innymi w Wydawnictwie My Book w Szczecinie, MiesiÄ™czniku Literackim Akant w Bydgoszczy, Kwartalniku Literackim Horyzonty, Blogu Literackim " Pod natchnieniem Ducha ÅšwiÄ™tego", w Półroczniku literackim „Inter-. Literatura–Krytyka–Kultura”, w Portalu Literackim Publixo oraz w Tygodniku Polskim w USA i Gazecie Polonijnej w Kanadzie, z którymi podjÄ…Å‚ staÅ‚a współpracÄ™.
W 2012 roku wydaÅ‚ debiutanckÄ… książkÄ™ z poezjÄ… i fotografiÄ… pt.„ Pejzaże tÄ™sknoty”,
w 2013 roku wydaÅ‚ cykl 25 nagradzanych opowiadaÅ„ pt. „ OpowieÅ›ci ze Å›wiata”.
Od 2008 roku współtworzy śpiewający zespół poetycki wraz z Marcinem Kowalczykiem (założyciel zespołu, poeta i kompozytor ) oraz Lechosławem Tarkowskim (basista).