Dodano: 17.08.15 - 10:49 | Dział: Opowiadania

Los odmieniony


Zakonnicy modlÄ… siÄ™ w monasterze w ciszy swoich cel.
Jeden z nich bardzo cierpi. Choruje na raka od kilku miesięcy. Ani życia, ani umierania. Leki przeciwbólowe już nie działają, jedynie różaniec włożony do wyschniętej dłoni mnicha przynosi chwilowe ukojenie.
Ojciec gwardian wie, dlaczego ten człowiek umiera i za co cierpi. Ale inni, którzy dzięki jego modlitwie wytrwali przy Bogu, nigdy się o tym nie dowiedzą. Ich wyleczenia z nałogów, pojednania rozbitych rodzin, ozdrowienia z nieuleczalnych chorób, większość będzie rozumieć jako szczęście lub zbieg okoliczności.
Dogmat wszechmocności pozostanie nietknięty w świętym miejscu.


Droga do pustelni na uroczysku od początku zdawała się naznaczona fatalnymi zdarzeniami. Profesor Zwosiński przez ostatni tydzień próbował odciąć się od wszystkiego i wszystkich w swoim małym górskim domku, gdy dotarł do niego telegram z pustelni braci franciszkanów. Zgodnie z treścią telegramu jeden z braci przywiózł z Jerozolimy stary tekst z I wieku naszej ery napisany w języku aramejskim i bracia proszą profesora o przetłumaczenie tekstu.
Początkowo myślał o dwóch tygodniach spędzonych w całkowitej izolacji od świata, który coraz bardziej go irytował, ale sprawa tajemniczego tekstu nie dawała mu spokoju. Oryginalny, przez nikogo nietłumaczony fragment napisany w starożytnym języku to nie lada gratka dla badacza kultur przełomu starej i nowej ery. Znając naturę franciszkanów i ich zamiłowanie do spokoju, pomyślał, że przecież może się zaszyć w murach monasteru równie skutecznie, zwłaszcza że jego górski dom boleśnie przypominał mu ciągle żywą w pamięci tragedię. Wysłał więc szybko telegram (oczywiście na pustelni nie ma telefonu), że przyjedzie najpóźniej za dwa dni.
Zaraz po podjęciu decyzji o wyjeździe odmówił posłuszeństwa jego samochód. Nowa toyota po prostu nie odpaliła i już.
– Skandal w biaÅ‚y dzieÅ„! – zÅ‚oÅ›ciÅ‚ siÄ™ profesor, ale serwis obiecaÅ‚ dostarczyć samochód zastÄ™pczy, czekaÅ‚ wiÄ™c spokojnie do nastÄ™pnego ranka. Gdy zabierano jego auto, nie omieszkaÅ‚ wyrazić siÄ™ w gorzkich sÅ‚owach na temat nowo produkowanych samochodów. Panowie z serwisu uÅ›miechnÄ™li siÄ™ tylko i po podpisaniu dokumentów zniknÄ™li za zakrÄ™tem wiejskiej dróżki, transportujÄ…c na naczepie zepsutÄ… toyotÄ™.
Profesor był już spakowany, pozostało mu więc tylko wrzucić walizki do bagażnika samochodu i ruszyć w drogę. Jakież było jego zdziwienie, gdy podchodząc z tyłu do auta, zobaczył ciemną plamę, leniwie rozlewającą się wokół tylnych kół. Obszedł samochód i pochylił się, widząc kapiący, czarny płyn.
– Tego już za wiele! – wybuchnÄ…Å‚ zÅ‚oÅ›ciÄ… i drżącymi rÄ™kami zaczÄ…Å‚ szukać w swojej komórce numeru serwisu. Kiedy energicznie wcisnÄ…Å‚ zielonÄ… sÅ‚uchawkÄ™, okazaÅ‚o siÄ™, że nie ma zasiÄ™gu.
– JakieÅ› cholerne fatum! – ciskaÅ‚ siÄ™ profesor, drepczÄ…c tam i z powrotem po podwórku. W takim stanie zastaÅ‚ naukowca Zdzisiek Zawójka, miejscowy dekarz. ZnaÅ‚ ZwosiÅ„skiego dobrze, bo dacza profesorska piÄ™kna, a i ludzi znaczÄ…cych, co o nich gazety piszÄ…, we wsi spotyka siÄ™ rzadko.
– Co pan profesor taki markotny? – zawoÅ‚aÅ‚ z daleka Zawójka, przechodzÄ…c obok posesji.
– Ot, nieszczęście siÄ™ staÅ‚o – tÅ‚umaczyÅ‚ zdenerwowany ZwosiÅ„ski. – Franciszkanie na mnie na uroczysku czekajÄ…, a tu dwa samochody pod rzÄ…d zepsute.
– Sie profesor nie martwi – uspokajaÅ‚ Zawójka. – Autobus idzie w tamtÄ… stronÄ™, a potem te kilka kilometrów to profesora ktoÅ› podrzuci. Szwagra mam w Pcimowcach, zadzwonie i zaÅ‚atwie.
Chcąc nie chcąc, Zwosiński przepakował się w jedną małą walizkę i ruszył na przystanek. Autobus, o dziwo, przyjechał na czas, zaczął więc liczyć na to, że dotrze do uroczyska przed zmrokiem. Gdy po półgodzinnej jeździe patrol policji skierował ich na objazd, pomyślał z niepokojem, że to trochę za dużo pecha jak na jeden dzień. Kierowca autobusu rozmawiał chwilę z policjantem, po czym spokojnie skręcił w prawo. Zapytany przez pasażerów z przodu, co się stało, oznajmił, że był wielki karambol i droga jest zablokowana. Podobno było wiele ofiar śmiertelnych.
Profesor zadumał się na chwilę. Przecież miał jechać tą drogą pół godziny temu. Życie jest takie kruche. Przypomniał sobie tekst piosenki, którą czasem nucił:
Gdy na drodze za zakrętem przeznaczenie spotka cię...
Mimo woli cisnÄ…Å‚ mu siÄ™ na usta inny jej fragment:
Gdy ktoś, kto ci jest światełkiem, gaśnie nagle w biały dzień...
Wróciły bolesne wspomnienia zmarłej niedawno żony. Wtedy był po raz ostatni w kościele na mszy. To już tak wiele dni podążania donikąd, bez wyraźnego powodu, by wstawać rano, by jeść, oddychać. Dom, który urządzali razem, chciał sprzedać zaraz potem. Przyjaciele namówili go jednak, by się wstrzymał z decyzją.
Zginąć tak nagle. A może to właśnie byłoby lepsze niż umierać w męczarniach przez cztery miesiące, jak jego żona. Odejść w pełnej sprawności umysłu, sprasowany przez TIR-a lub rozgnieciony na przydrożnym drzewie. Oszczędzić sobie goryczy starości, niedołężności, niemocy. Pozbawiony wstydu liczenia na czyjąś pomoc, nawet podczas załatwiania potrzeb fizjologicznych. Wszystko gaśnie w ułamek sekundy. Bezproduktywna tułaczka urywa się nagle, jak hejnał z Wieży Mariackiej. Wspomnienie w prasie lokalnej. Pogrzeb, na którym nawet nienawidzący go koledzy z uniwersytetu będą piać peany na jego cześć. Salwa honorowa, jak dobrze pójdzie, w końcu wojska w kraju coraz mniej. Potem kilka łopat ziemi i pustka otchłani, pomieszana luźno z niebytem.
Na zewnątrz zachód słońca malował pagórki na czerwono i podświetlał od dołu nisko wiszące chmury. Mijali wsie i miasteczka. Gromady ludzkie spieszące gdzieś, przemieszczające się, oczekujące. Tylko dzieci wywoływały jeszcze uśmiech na jego twarzy. Zawsze bardzo pragnął, by ich dom ożywił się śmiechem dziecka. Nawet płaczem. Nawet całonocnym. Jednak okazało się, że to niemożliwe. Gdy poznał żonę, była już po aborcji. Taka forma antykoncepcji w pewnych czasach i kręgach. Pokochał ją prawdziwie i pozostał wierny tej miłości do końca. Bezdzietny człowiek ma dużo czasu. Doktorat, habilitacja i profesura przyszły bez trudu. Wtedy uświadomił sobie, że oddałby te wszystkie tytuły za śmiech dziecka w domu. Nawet za płacz. Nawet całonocny.
Autobus zatrzymał się na przystanku i profesor zszedł po schodkach na drogę. Wiedział, że ma wysiąść kilometr za miastem, a potem obok kapliczki wędrować polną drogą około godziny. Kapliczka smutnego jak zawsze Nepomucena była w umówionym miejscu. Zauważył też ubity trakt biegnący wzdłuż lasu i ginący gdzieś za horyzontem, przyozdobionym teraz różowymi od zmierzchu polami. Nagle na drodze obok zatrzymał się stary, zdezelowany ford fiesta.
– Pan profesor?! – krzyknÄ…Å‚ przez otwartÄ… szybÄ™ kierowca.
– Tak – ZwosiÅ„ski domyÅ›liÅ‚ siÄ™, że to pewnie szwagier znajomego dekarza.
– Antek Bryska, proszÄ™ wskakiwać, podwiozÄ™ na pustelniÄ™ – zaofiarowaÅ‚ siÄ™ mężczyzna i już po chwili podbiegÅ‚, by pomóc z bagażem. Gdy stanÄ…Å‚ obok profesora, powiaÅ‚o alkoholowym smrodem. ZwosiÅ„ski jeszcze raz przyjrzaÅ‚ siÄ™ niknÄ…cej w oddali dróżce i nieufnie poÅ‚ożyÅ‚ walizkÄ™ na tylnym siedzeniu auta, po czym usiadÅ‚ obok kierowcy.
– To bardzo miÅ‚o z pana strony – odezwaÅ‚ siÄ™ dyplomatycznie, przyglÄ…dajÄ…c siÄ™ z niepokojem poklejonym gumÄ… do żucia elementom deski rozdzielczej.
– Sie wie, damy rade – zapewniÅ‚ równie dyplomatycznie Antek i za zgrzytem wrzuciÅ‚ jedynkÄ™. Silnik zawyÅ‚ i fiesta potoczyÅ‚a siÄ™, podskakujÄ…c na wybojach Å›cieżki.
– A pan na rekolekcje? – zapytaÅ‚ kierowca, a alkoholowy smród wÅ‚aÅ›nie zbieraÅ‚ siÅ‚y, by zÅ‚apać za gardÅ‚o nienawykÅ‚ego do swojskoÅ›ci naukowca. Uczony zaczÄ…Å‚ rozglÄ…dać siÄ™ za przyciskiem otwierajÄ…cym okno. Antek zapaliÅ‚ papierosa.
– Nie, mnisi prosili mnie o pewnÄ… naukowÄ… ekspertyzÄ™ – ZwosiÅ„ski nadal staraÅ‚ siÄ™ być miÅ‚y. Niestety, próba otwarcia okna skoÅ„czyÅ‚a siÄ™ niepowodzeniem, korbka do tego sÅ‚użąca byÅ‚a urwana. Kierowca, widzÄ…c jego zmagania, zgasiÅ‚ papierosa i otworzyÅ‚ szybÄ™ po swojej stronie.
– A to dziwne, bo zwykle to ludzie ich proszÄ… o pomoc – zagadnÄ…Å‚ wesoÅ‚kowato Antek. – Ostatnio kolejka byÅ‚a na czterdzieÅ›ci samochodów.
– A o co ktoÅ› miaÅ‚by prosić zakonników? – nerwowo zapytaÅ‚ rozbawiony ZwosiÅ„ski, podczas gdy Bryska rozpÄ™dzaÅ‚ dymiÄ…cego gruchota.
– Ludzie we wsi gadajÄ…, że jak franciszkanie dobrze siÄ™ pomodlÄ…, to los siÄ™ odwraca, nawet najgorszy – Å›ciszonym gÅ‚osem oznajmiÅ‚ kierowca, patrzÄ…c chwilÄ™ profesorowi w oczy. MaÅ‚o przy tym nie uderzyÅ‚ w leżący przy drodze wielki gÅ‚az, w ostatniej chwili odbiÅ‚ kierownicÄ….
– Patrzże pan lepiej przed siebie! – burknÄ…Å‚ ZwosiÅ„ski, próbujÄ…c zapiąć pas bezpieczeÅ„stwa. Niestety, nie byÅ‚o do czego go przypiąć. PrzewiesiÅ‚ wiÄ™c pas przez tułów i zagÅ‚Ä™biÅ‚ siÄ™ w siedzenie, liczÄ…c na to, że może to choć odrobinÄ™ zamortyzuje ewentualne skutki uderzenia w przedniÄ… szybÄ™.
Rzędy drzew po lewej pogrążone już w mroku urwały się nagle i wyjechali na wzgórze, skąd roztaczał się wspaniały widok na całą okolicę. Przed nimi dwa wielkie jeziora błyszczały stalową wodą podobną do rtęci. Pomiędzy jeziorami prowadziła szeroka grobla, którą jechali teraz, zostawiając za sobą chmurę niespalonej ropy.
– Jak woda wiÄ™ksza, to pustelniÄ™ odcina od Å›wiata, można siÄ™ tam wtedy dostać tylko łódkÄ… – zakomunikowaÅ‚ Bryska i pokazaÅ‚ palcem przed siebie.
– Już widać pustelniÄ™.
W odległości kilkuset metrów przed nimi droga zaczęła się wznosić w kierunku niewielkiego wzgórza, na szczycie którego zobaczyli światła. Profesor pamiętał to miejsce. Był tam około dwa lata temu, gdy zachorowała jego żona. Właściwie o jej chorobie dowiedział się dopiero po powrocie do domu. Pojechali tam modlić się o dziecko, a wrócili z rakiem. Teraz przypomniał sobie, jak jeden z zakonników powtarzał mu kilka razy:
– Weźcie Å›lub koÅ›cielny, dziÅ› czÅ‚owiek nie wie, co przyniesie nastÄ™pny dzieÅ„.
No i przyniósł, a właściwie zrzucił na nich. Dlaczego to sobie teraz przypomniał? Dziwne. Ślubu nie wzięli, nie zdążyli. Ponad rok spędzili w szpitalach, klinikach, potem już hospicjach. O jej samotnej, nocnej śmierci dowiedział się od oddziałowej onkologii. Przespał jej śmierć.
Kaszląca fiesta wspinała się z trudem na wzgórze, gdzie coraz wyraźniej można było odróżnić szczegóły pustelnianego monasteru. Nad budynkami wznosił się wielki krzyż, wychodzący ze środka parterowej budowli. Żadnych ozdób, prostota i oszczędność w każdym fragmencie. Przed wejściowymi drzwiami stał zakonnik, jakby ich oczekując. Gdy profesor nie bez uczucia ulgi wydostawał się ze śmierdzącego wnętrza forda, mnich podszedł do nich i wyciągnął ręce w geście powitania.
– Bogu niech bÄ™dÄ… dziÄ™ki, że was przyprowadziÅ‚, tyle teraz niebezpieczeÅ„stw i wypadków! – zawoÅ‚aÅ‚ z daleka, po czym uÅ›cisnÄ…Å‚ profesora i Antka.
– Witaj, ojcze Maksymilianie – uÅ›miechnÄ…Å‚ siÄ™ ZwosiÅ„ski, trochÄ™ zbity z tropu takÄ… serdecznÄ… poufaÅ‚oÅ›ciÄ…. ZnaÅ‚ gwardiana franciszkanów dobrze. To byÅ‚ jeden z niewielu ludzi, o których ZwosiÅ„ski mógÅ‚ powiedzieć – wybitny umysÅ‚. Także jeden z niewielu, których szanowaÅ‚.
– Zapraszam do Å›rodka, burza bÄ™dzie – zakonnik prowadziÅ‚ ich pod rÄ™kÄ™ w stronÄ™ wejÅ›ciowych drzwi.
– E, gdzie burza, ojcze? – odezwaÅ‚ siÄ™ Antek, ale groźny pomruk z poÅ‚udnia poÅ‚Ä…czony z podmuchem wiatru, który zerwaÅ‚ siÄ™ nie wiadomo skÄ…d, zamknÄ…Å‚ mu usta. Teraz już bez gadania wszedÅ‚ za mężczyznami do sieni pustelni i zamknÄ…Å‚ dokÅ‚adnie drzwi za sobÄ….
– Antek, brat Albert bardzo prosiÅ‚, abyÅ› pomógÅ‚ mu przy generatorze, coÅ› tam szwankuje – zagadnÄ…Å‚ zakonnik, kÅ‚adÄ…c rÄ™kÄ™ na ramieniu mężczyzny.
– Sie wie, ojcze – rzuciÅ‚ wesoÅ‚o Antek i powÄ™drowaÅ‚ przodem.
Ojciec Maksymilian zatrzymał się przed drzwiami refektarza i otworzył je, wpuszczając do środka profesora. Gdy usiedli, spojrzał na Zwosińskiego swymi żywymi, uśmiechniętymi oczami.
– To już dwa lata minęły? – zagadnÄ…Å‚, próbujÄ…c napotkać wzrok profesora, ale ten bÅ‚Ä…dziÅ‚ spojrzeniem po stole, to znów po surowych Å›cianach.
– Wiem wszystko – mnich rzuciÅ‚, nie doczekawszy siÄ™ odpowiedzi, i wstaÅ‚, po czym zniknÄ…Å‚ w drzwiach wiodÄ…cych w gÅ‚Ä…b monasteru. Już za chwilÄ™ wróciÅ‚ z parujÄ…cymi kubkami w obu rÄ™kach.
– Nie znalazÅ‚em dwóch takich samych – usprawiedliwiaÅ‚ siÄ™, stawiajÄ…c przed profesorem kubek z wizerunkiem Jezusa.
– A gdzie trzymacie te aramejskie teksty? – profesor staraÅ‚ siÄ™ zmienić temat.
– Nie ma żadnych tekstów – oznajmiÅ‚ bez wahania zakonnik i zbliżyÅ‚ kubek do ust.
– Ojciec raczy żartować? Jak to nie ma? – żachnÄ…Å‚ siÄ™ ZwosiÅ„ski, jakby nagle straciÅ‚ ochotÄ™ na herbatÄ™.
– Gdybym napisaÅ‚ w telegramie: „przyjedź, bo twoja dusza jest zagrożona”, to byÅ› siÄ™ uÅ›miechnÄ…Å‚ i odÅ‚ożyÅ‚ sprawÄ™ na później, tak jak kiedyÅ› zrobiÅ‚eÅ› ze Å›lubem – tÅ‚umaczyÅ‚ spokojnie Maksymilian, pociÄ…gajÄ…c Å‚yk z kubka.
ZwosiÅ„ski już zapomniaÅ‚, że od pierwszego spotkania gwardian zwracaÅ‚ siÄ™ do niego per „ty”. OdwykÅ‚ odrobinÄ™ od tego tonu, przyzwyczajony do hoÅ‚dów feudalnych skÅ‚adanych mu codziennie na uczelni. ZabolaÅ‚o go jednak mocniej niż powinno, bo mnich uderzyÅ‚ w niezagojonÄ… bliznÄ™.
– To ja siÄ™ poniewieram rozklekotanym autobusem, potem ryzykujÄ™ życiem, wsiadajÄ…c do powiÄ…zanego sznurkami grata, a ojciec mi teraz oznajmia, że przybyÅ‚em tu na próżno? – zdenerwowany profesor przesunÄ…Å‚ kubek w stronÄ™ zakonnika, jakby dawaÅ‚ do zrozumienia, że spotkanie zbliża siÄ™ do koÅ„ca.
– Nie na próżno, drogi Filipie, nie na próżno – mnich znów przesunÄ…Å‚ kubek w stronÄ™ naukowca.
– A wiÄ™c po co wÅ‚aÅ›ciwie ojciec mnie tu wezwaÅ‚? – ZwosiÅ„ski, starajÄ…c siÄ™ opanować, przesuwaÅ‚ teraz kubek po stole, tak że ucho zataczaÅ‚o kółka na drewnianym blacie.
– JesteÅ› dobrym i przyzwoitym czÅ‚owiekiem, Filipie – zaczÄ…Å‚ zakonnik Å‚agodnym tonem – ale od Å›mierci żony zapadasz siÄ™ w rozpaczy jak w trzÄ™sawisku. Kiedy ty byÅ‚eÅ› ostatni raz u komunii?
Odpowiedziało mu milczenie.
Zwosiński wpatrywał się w poruszające się po powierzchni kubka herbaciane granulki, nie wiedząc, jak zakończyć rozmowę, by nie urazić mnicha. Tej właśnie rozmowy chciał uniknąć przede wszystkim. Po to właśnie uciekł z dala od miasta.
– Widzisz – kontynuowaÅ‚ Maksymilian – my martwimy siÄ™ o ciebie. ChcielibyÅ›my, abyÅ› znów zaczÄ…Å‚ dialog z Panem, abyÅ› spróbowaÅ‚ Mu wybaczyć – zakonnik zawiesiÅ‚ gÅ‚os. To przedziwne sÅ‚owo na koÅ„cu zdania sprawiÅ‚o, że ZwosiÅ„ski podniósÅ‚ wzrok i uÅ›miechnÄ…Å‚ siÄ™ półgÄ™bkiem.
– Wybaczyć Bogu? To jakiÅ› żart? – zapytaÅ‚ z nutkÄ… niedowierzania, że oto kapÅ‚an wygaduje takie niedorzecznoÅ›ci.
– Bóg czasem prosi czÅ‚owieka o wybaczenie, choć nie musi tego robić – wyjaÅ›niaÅ‚ ojciec, uÅ›miechajÄ…c siÄ™ ciepÅ‚o. – DziÅ› ciebie prosi, abyÅ› Mu wybaczyÅ‚.
Jakby na potwierdzenie słów zakonnika błyskawica rozświetliła okna refektarza i grzmot przetoczył się nad budynkiem.
– Jest blisko – ZwosiÅ„ski próbowaÅ‚ skierować rozmowÄ™ na inne tory, spoglÄ…dajÄ…c z udawanym niepokojem w okno.
– Teraz jest bliżej niż kiedykolwiek – dodaÅ‚ szybko Maksymilian, choć profesor nie byÅ‚ pewny, czy mówiÄ… o tym samym.
– Czy ty czasem myÅ›lisz o Bogu, rozmawiasz z Nim? – zakonnik znów drążyÅ‚, zostawiajÄ…c tamtÄ… myÅ›l niedopowiedzianÄ….
Codziennie przez dwa lata pytaÅ‚em: dlaczego? – pomyÅ›laÅ‚ ZwosiÅ„ski, przywoÅ‚ujÄ…c na myÅ›l dzieÅ„ pogrzebu żony.
Czy tylko pytasz ciÄ…gle z wyrzutem: dlaczego wÅ‚aÅ›nie moja żona? – ciÄ…gnÄ…Å‚ myÅ›l mnich, jakby przeÅ›wietlajÄ…c stan umysÅ‚u przyjaciela.
Deszcz zaczÄ…Å‚ stukać w parapety refektarza, jak wtedy, gdy rano jechaÅ‚ do prosektorium odebrać zwÅ‚oki Heleny. UbraÅ‚ siÄ™ elegancko, jak zawsze. Garnitur, krawat i wyczyszczone na poÅ‚ysk buty. Potem, gdy koÅ„czyÅ‚ zmagania z wÄ™zÅ‚em krawata, zerwaÅ‚ go z szyi, urywajÄ…c przy tym guzik, i cisnÄ…Å‚ w kÄ…t pokoju. PÅ‚akaÅ‚, krzyczÄ…c, a żaÅ‚oÅ›ciÄ… ogarniÄ™ty dom sÅ‚uchaÅ‚ jego pÅ‚aczu ze wzruszeniem kuchennego serca, ze Å‚zami deszczu na firanach otwartych okien. Wtedy ostatni raz Bóg usÅ‚yszaÅ‚ jego krzyk. W prosektorium zachowywaÅ‚ siÄ™, tak jak przystaÅ‚o na miejsce i czas – zimno. A potem zgasÅ‚. Czasem oczywiÅ›cie zdarzaÅ‚o mu siÄ™ pÅ‚akać, gdy budziÅ‚ siÄ™ w nocy, szukajÄ…c w łóżku jej ciepÅ‚ych ramion, pachnÄ…cych wÅ‚osów. Ale nikt już nie usÅ‚yszaÅ‚ tego pÅ‚aczu. Tak jak Å›miechu czy gwizdania. Zaczęło siÄ™ dla niego oczekiwanie na Å›mierć. Tak samo siedziaÅ‚ teraz, wpatrzony w stygnÄ…cÄ… herbatÄ™, obcy w tym miejscu, odsuniÄ™ty grubym murem niemej rozpaczy.
– Filipie, chciaÅ‚bym ci kogoÅ› przedstawić – oznajmiÅ‚ ojciec Maksymilian, wstajÄ…c od stoÅ‚u.
Profesor z trudem dźwignął się na nogi, czując, że będzie musiał zrobić coś, na co nie ma zupełnie sił.
– Chodźmy, on czeka na ciebie – zakonnik wskazaÅ‚ drogÄ™ w gÅ‚Ä…b monasteru – nie mamy wiele czasu.
Wyszli wprost na krótki korytarzyk przy kuchni i skierowali się w stronę pokojów zajmowanych przez mnichów. Odgłosy ulewy ucichły, ale raz za razem słychać było dalekie pomruki słabnącej burzy. Korytarz, którym szli, był pusty. Pachniał smażoną rybą i wilgocią starego drewna. W końcowej części korytarza ojciec Maksymilian zatrzymał się przed kolejnymi z rzędu identycznych drzwi. Delikatnie nacisnął klamkę i otworzył je. Gdy weszli do środka, profesor zauważył dwóch franciszkanów klęczących przy łóżku jakiegoś mężczyzny. Podeszli bliżej, a obaj mnisi podnieśli się z klęczek i bezszelestnie opuścili pokój. Zwosiński zawahał się. Wychudzona twarz i zapadnięte oczy człowieka na łóżku przypomniały mu obraz, o którym od tak dawna chciał zapomnieć.
– ProszÄ™ podejść, profesorze – odezwaÅ‚ siÄ™ sÅ‚abym gÅ‚osem mężczyzna – moja choroba nie jest zakaźna.
Zwosiński uśmiechnął się niepewnie, chcąc ukryć zmieszanie.
– To brat Bernard. CzekaÅ‚ na ciebie – powiedziaÅ‚ cicho ojciec Maksymilian, jakby chciaÅ‚ dodać uczonemu odwagi.
Profesor, zbliżając się do łóżka, zaczął przypominać sobie, że gdzieś już spotkał tego człowieka. Może wtedy, gdy był tu z Heleną dwa lata temu?
Wyniszczony zakonnik wyciągnął rękę, dając znak profesorowi, by usiadł obok niego. Ten, cały usztywniony, dotknął dłoni mnicha i przysiadł na skraju łóżka, wciąż nie do końca rozumiejąc, czemu ma służyć to spotkanie.
– BÅ‚agam pana, panie profesorze... o ostatniÄ… przysÅ‚ugÄ™ – brat Bernard z trudem wypowiadaÅ‚ sÅ‚owa, robiÄ…c przerwy, gdy grymas bólu wykrzywiaÅ‚ jego twarz.
Zdziwienie uniosło brwi Zwosińskiego, nawet nie był w stanie zapytać, co też on, antropolog-filozof mógłby zrobić dla tego nieszczęśnika.
– BÅ‚agam pana o modlitwÄ™ za mnie – usÅ‚yszaÅ‚ znów profesor – o paÅ„skie pojednanie z Bogiem... abym mógÅ‚ umrzeć w spokoju.
Zwosiński uświadomił sobie, skąd zna tego człowieka. Wtedy, dwa lata temu to właśnie ten mnich dość obcesowo zarzucił mu, że żyją z Heleną w związku niesakramentalnym.
– Ja ciężko zgrzeszyÅ‚em... przeciw Bogu – ciÄ…gnÄ…Å‚ z trudem chory. – Nie posÅ‚uchaÅ‚em Izajasza, nie posÅ‚uchaÅ‚em Boga... ale swojej pychy...
– Ale jak ja mogÄ™ ojcu pomóc? – wiÅ‚ siÄ™ ZwosiÅ„ski, szukajÄ…c w pamiÄ™ci telefonów do znajomych onkologów.
– Tylko pana modlitwa... i pojednanie z Bogiem... tylko o to proszÄ™.
Profesor poczuł mocniejszy uścisk na swej dłoni, po czym ręka zakonnika opadła bezwładnie, a oczy spojrzały w górę, w kierunku sufitu. Pozostawał przytomny, ale nieobecny.
Ojciec Maksymilian dotknął ramienia Zwosińskiego, dając mu znak, że powinni wyjść. Uczony wstał, a upewniwszy się, że Bernard nadal oddycha, ruszył za gwardianem.
– O co chodzi z tym Izajaszem? – zapytaÅ‚, gdy wracali w stronÄ™ refektarza.
– To piÄ™kna pieśń o sÅ‚udze Jahwe, jakim powinien być – odpowiedziaÅ‚ zakonnik. – Czy ty możesz speÅ‚nić proÅ›bÄ™ brata Bernarda?
– Ale jak brzmi ta pieśń? – DomagaÅ‚ siÄ™ odpowiedzi profesor.
– Oto mój sÅ‚uga, którego podtrzymujÄ™. Wybrany mój, w którym mam upodobanie. Nie zÅ‚amie trzciny nadÅ‚amanej, nie zgasi knotka o nikÅ‚ym pÅ‚omyku. Ja, Pan, powoÅ‚aÅ‚em CiÄ™ sÅ‚usznie, ujÄ…Å‚em CiÄ™ za rÄ™kÄ™ i uksztaÅ‚towaÅ‚em, ustanowiÅ‚em CiÄ™ przymierzem dla ludzi, Å›wiatÅ‚oÅ›ciÄ… dla narodów...
– Dość! – przerwaÅ‚ ZwosiÅ„ski i podparÅ‚ siÄ™ rÄ™kÄ… o Å›cianÄ™. ByÅ‚ blady, oddychaÅ‚ ciężko.
Maksymilian zrobił krok w jego kierunku zaniepokojony, ale ten zatrzymał go ruchem ręki.
– Gdzie macie kaplicÄ™?
– ZaprowadzÄ™ ciÄ™ – mnich chwyciÅ‚ go za Å‚okieć i poprowadziÅ‚ pachnÄ…cym rybÄ… korytarzem.
*****
Helena zajrzała do pokoju gościnnego, który został przydzielony jej mężowi, ale pokój był pusty. Obudził ją wcześnie rano niespodziewany telefon i nie mogła już zasnąć, chcąc jak najszybciej porozmawiać z Filipem. Czekała więc aż do siódmej, nie chcąc burzyć porządku dnia przyjętego przez gościnnych mnichów. Pierwszy z napotkanych na korytarzu zakonników wskazał jej kaplicę. Gdy weszła do środka, początkowo nie zauważyła tam nikogo. Ale gdy spojrzała na posadzkę, stanęła oniemiała. Na środku kaplicy, przed skromnym ołtarzem z wizerunkiem ukrzyżowanego Jezusa leżał jej mąż, Filip. Tym większe było jej zdziwienie, gdy dostrzegła, że Filip leży na brzuchu, a obie jego wyprostowane ręce spoczywają po bokach na znak krzyża. Stąpała cicho, ale Filip usłyszał ją i podniósł się, zwracając w jej kierunku rozpromienioną twarz.
W jego siwych włosach tańczyły promienie porannego słońca, zaglądającego przez kolorowe witraże do wnętrza kaplicy. Otworzyła usta, ale nie powiedziała nic. Przyjęła z ulgą jego bliskość i pocałunek.
– Wiesz, dziÅ› rano zadzwoniÅ‚ doktor Ignaciak – mówiÅ‚a tym swoim spokojnym gÅ‚osem, choć może jakaÅ› nutka radoÅ›ci, dziewczÄ™cej Å›wieżoÅ›ci wkradÅ‚a siÄ™ w ton jej słów.
Znał Ignaciaka kilka lat. Od kiedy zaczęli starania o dziecko, przeszedł wraz z nimi bolesną drogę przez miesiące terapii i zawiedzionych nadziei.
– Wiesz, poczÄ…tkowo nawet siÄ™ zdenerwowaÅ‚am, że dzwoni o tak wczesnej porze – mówiÅ‚a dalej, wyswobadzajÄ…c siÄ™ z objęć męża, by spojrzeć mu w oczy. – Ale kiedy mi powiedziaÅ‚, że ta zmiana, którÄ… zobaczyÅ‚ w USG w tamtym tygodniu, to nie jest nic groźnego... – gÅ‚os jej siÄ™ zachwiaÅ‚, teraz miaÅ‚a Å‚zy w oczach.
– WÅ‚aÅ›ciwie to nie jest zmiana, tylko nasze dziecko.
Filip spojrzał na nią, jakby widział ją pierwszy raz w życiu. Chciał coś powiedzieć, zająknął się bezradnie.
– Co ty mówisz? – wybeÅ‚kotaÅ‚ wreszcie.
– Nasze dziecko – powtórzyÅ‚a Helena, gdy osuwaÅ‚ siÄ™ na kolana, by objąć jej brzuch.
Ulga, jaką poczuła, gdy podzieliła się z nim tą najlepszą wiadomością spłynęła na nią i objęła w wszechposiadanie. Dotarła do niej prawie tak autentycznie, jak opiekuńcze ramiona, które teraz tuliły ją mocno. Wyparła z jej myśli codzienne dramaty jałowego życia, ból bezdzietnego przemijania.
– Nie sÄ…dzisz, że powinniÅ›my porozmawiać z ksiÄ™dzem Maksymilianem o terminie Å›lubu? – zapytaÅ‚a jeszcze Helena, pociÄ…gajÄ…c nosem i gÅ‚aszczÄ…c gÅ‚owÄ™ Filipa palcami drobnych dÅ‚oni.
– Nasze dziecko, tak siÄ™ baÅ‚em...


Andrzej Chodacki
Strona autorska


Autor opowiadania: Andrzej Chodacki
Urodzony w 31.05.1970 roku. Z powoÅ‚ania mąż i ojciec, z zawodu lekarz. Pisze prozÄ™ i poezjÄ™, a także fotografuje. Laureat kilkudziesiÄ™ciu konkursów literackich. Jego opowiadania byÅ‚y drukowane miÄ™dzy innymi w Wydawnictwie My Book w Szczecinie, MiesiÄ™czniku Literackim Akant w Bydgoszczy, Kwartalniku Literackim Horyzonty, w Półroczniku literackim „Inter-. Literatura–Krytyka–Kultura”, oraz w wielu czasopismach polonijnych na caÅ‚ym Å›wiecie. W 2012 roku wydaÅ‚ debiutanckÄ… książkÄ™ z poezjÄ… i fotografiÄ… pt.„ Pejzaże tÄ™sknoty”. W 2013 roku wydaÅ‚ cykl opowiadaÅ„ pt. „ OpowieÅ›ci ze Å›wiata”. W 2014 roku wydaÅ‚ kolejny cykl opowiadaÅ„ pt „ WyczekujÄ…c dnia”.
W 2015 roku jego najnowsza powieść pt „ Doktor SeliaÅ„ski” zostaÅ‚a przetÅ‚umaczona na jÄ™zyk ukraiÅ„ski. Od 2015 roku czÅ‚onek Unii Polskich Pisarzy Lekarzy


Od Redakcji: Opowiadania Andrzeja Chodackiego można również znaleźć w dziale:Na każdy temat.