Dodano: 31.08.15 - 11:38 | Dział: Opowiadania

Marsz śmierci


Dawid powoli przestawał odczuwać zimno. To obezwładniające wrażenie ustępowało stopniowo miejsca czemuś niebezpiecznie przyjemnemu. Białe płatki latały mu przed oczami, pomyślał, że to pewnie śnieg i aż spróbował uśmiechnąć się skostniałymi ustami. Zaczęło go ogarniać poczucie bezpieczeństwa. Łagodnie łamało wszelkie blokady zdrowego rozsądku, że przecież mróz siarczysty, a on leży w śnieżnej zaspie. Chciał podnieść głowę, bo wydawało mu się, że ma coś w ręce. Zmusił się, by wykonać powolny, skrzypiący ruch ręki w górę. Dostrzegł wtedy, że trzyma w dłoni kawałek chleba.
Żeby jeszcze ten chleb dało się włożyć do ust – pomyślał i zacisnął powieki. Przed jego oczami pojawiły się obrazy. Początkowo jak błyski, fragmenty wspomnień, stopniowo łączące się w urywaną historię.
Znaleźli się w niemieckiej niewoli. Oddzielono go od kolegów z kompanii i trafił do obozu, gdzie byli już tylko sami Żydzi. Słabo wyekwipowani, tylko to, co na grzbiecie, Niemcy nie pozwolili zabrać nic więcej. Potem transport pociągiem do Lublina, gdzie na dworcu czekali na nich bracia z okolicznych gmin. Troska w ich oczach i torby prowiantu w rękach wzruszyły go. Oczywiście esesmani nie dopuścili ich w pobliże pociągu. Wygnali jeńców z wagonów i pod uzbrojoną eskortą poprowadzili na wielki plac. Stało tam już pewnie z tysiąc ludzi. Dawid zauważył, jak co kilka minut do pilnującej jeńców eskorty podchodzili ludzie i rozmawiali chwilę, po czym jeden z jeńców był wywoływany z tłumu i odchodził z tamtymi. Wtedy zupełnie do niego nie docierało, że to była może ostatnia chwila na ratunek.
To dobrze – pomyślał i przypomniał sobie o rodzinie, która nie mogła nic wiedzieć o jego tragicznym losie. – Może choć kilku wykupią.
Potem nagle ogłoszono wymarsz. Ktoś powtarzał „ sto trzydzieści kilometrów”, z przejęciem i lękiem. Tyle mieli przejść w letnich płaszczach i rozpadających się butach.
Wyszli przy ładnej pogodzie. Faszyści, aby ich upokorzyć, rzucali im pod nogi kawałki chleba. Pamiętał to dobrze, bo żaden się nie schylił. Trzymali szyk i maszerowali tak, aby nie nastąpić na ten chleb.
Ludzie płakali, patrząc z boków alei na ich równy jeszcze pochód. Zdarzało się, że ktoś podbiegał do kolumny, próbował coś przekazać. Faszyści kolbami karabinów odganiali tych, którzy chcieli wcisnąć do wyciągniętej żołnierskiej ręki choć kawałek chleba, pasek boczku. Dotarli już do granic miasta, zapłakanym mieszkańcom Lublina, którzy ich żegnali, „uderzyli w dach”. Zaczął padać śnieg.

Znów to zmętnienie w głowie. Pewnie z głodu. Leżał tak nie wiadomo ile, a tu chleb w ręce. Ciągle nie mógł zebrać się w sobie, by włożyć go do ust.

Strzelali do nich, gdy parli przez zaspy. Ciągle ktoś ginął, odstawał, padał w rów, krwawiąc w biały śnieg. Jemu zabrakło sił przed Parczewem. Niemcy chyba uznali go za martwego. Teraz, kiedy leżał na boku drogi, przyglądając się kawałkowi chleba, zmuszony był uznać, że esesmani się nie pomylili.
Błogostan ogarniał go i tulił, zrobiło się nawet cieplej. Pędzone wichrem płatki nie kłuły już w twarz. Żeby tylko ten kawałek chleba udało się włożyć do ust. Żeby ten kawałek chleba...
***
Ludzie mieszkający w Królewskim Dworze wiedzieli, że z Lublina idzie wielka grupa jeńców i że trzeba im za wszelką cenę pomóc. Lotem błyskawicy dotarły wieści o masowych rozstrzeliwaniach tych biedaków pod Juliopolem i Pałecznicą. Kiedy osiemnastego lutego ludzie wyszli na drogę z Lubartowa do Lublina, oniemieli porażeni makabrycznym znaleziskiem. Po obu stronach drogi leżeli martwi ludzie ubrani w polskie mundury. Jeden z żołnierzy leżał na plecach z rękami wzniesionymi do góry. Na sinej twarzy zamarzł grymas, coś na kształt uśmiechu. Jak do modlitwy, a może w błagalnym geście, zastygły w chwili śmierci jego wyciągnięte w górę ręce. W jednej z dłoni trzymał przyprószony śniegiem kawałek chleba.

Pamięci żołnierzy polskiej armii wrześniowej, którzy zostali pognani w tzw. marszu śmierci 14-19.02.1940 r.w 130-kilometrową drogę z Lublina do Białej Podlaskiej. Pod eskortą SS wyruszyło 627 jeńców, do celu dotarło 287. W tzw. czerwonych koszarach przy ulicy Brzeskiej w Białej Podlaskiej zostali zagłodzeni i wymordowani przez Niemców prawie doszczętnie. Wojnę przeżyli nieliczni.


Andrzej Chodacki
Strona autorska


Autor opowiadania: Andrzej Chodacki
Urodzony w 31.05.1970 roku. Z powołania mąż i ojciec, z zawodu lekarz. Pisze prozę i poezję, a także fotografuje. Laureat kilkudziesięciu konkursów literackich. Jego opowiadania były drukowane między innymi w Wydawnictwie My Book w Szczecinie, Miesięczniku Literackim Akant w Bydgoszczy, Kwartalniku Literackim Horyzonty, w Półroczniku literackim „Inter-. Literatura–Krytyka–Kultura”, oraz w wielu czasopismach polonijnych na całym świecie. W 2012 roku wydał debiutancką książkę z poezją i fotografią pt.„ Pejzaże tęsknoty”. W 2013 roku wydał cykl opowiadań pt. „ Opowieści ze świata”. W 2014 roku wydał kolejny cykl opowiadań pt „ Wyczekując dnia”.
W 2015 roku jego najnowsza powieść pt „ Doktor Seliański” została przetłumaczona na język ukraiński. Od 2015 roku członek Unii Polskich Pisarzy Lekarzy


Od Redakcji: Opowiadania Andrzeja Chodackiego można również znaleźć w dziale:Na każdy temat.