Dodano: 08.09.15 - 10:23 | Dział: Opowiadania

Modlitwa w obcej ziemi


Chłopcy patrzyli znad cmentarnego płotu. Z dwóch sołdatów, do których strzelali przed chwilą niemieccy żandarmi, jeden się ruszał. Dziecięca ciekawość jest zawsze większa niż strach, dlatego Władek szarpnął za kożuch swego kolegę, Janka Kunacha i razem podbiegli do leżących na czerwonym śniegu ludzi. Jeden z sołdatów miał przestrzeloną głowę. Ze zmasakrowanej twarzy wystawały trzy wybite zęby. Nie poruszał się i chyba nie oddychał. Drugi z żołnierzy skrobał dłońmi zmarznięty śnieg i mamrotał coś bez przerwy. Gdy ostrożnie podeszli bliżej, usłyszeli słowa:
– Oх, Маці Божая… Я буду жыць... Oх, Маці Божая… Я буду жыць..(1).
Spojrzeli na siebie i na tych dwóch nieszczęśników. Ranny miał czerwoną dziurę w szyi, mocno krwawił. Wzięli go pod ręce i spróbowali postawić na nogi. Żołnierz oparł się na Władku, dysząc ciężko. Mamrotał przy tym cały czas w kółko to samo. Wtedy, w oddali na ścieżce wychodzącej z Komarówki pojawiły się czarne postacie. Pewnie drugi patrol żandarmów zmierzał w tę stronę. Położyli Ruskiego na ziemi i czmychnęli za cmentarny płot, wdrapując się energicznie po zmarzniętej ścianie. Ostrożnie wystawili głowy nad murem.
Tymczasem Wolfgang i Arnold, skierowani w okolicę cmentarza, wiedzieli już, że egzekucja się nie powiodła. Byli młodymi żołnierzami. Nienawidzili tej wojny i kraju, w którym zamknięci w pułapce, brodzili w nienawiści od ponad dwóch lat. Jak nie partyzanci, to Ruscy, cały czas ktoś do nich strzelał i oni strzelali do kogoś. Tyle że Arnold robił to z przekonaniem rasowego faszysty, a Wolfgang z bezsilnym wstrętem malującym się w jego intensywnie błękitnych oczach. Gdy dotarli na miejsce, stwierdzili, że jeden z Ruskich jeszcze żyje. Koledzy z plutonu egzekucyjnego spieprzyli sprawę. Stanęli nad mamroczącym coś w tym miękkim, wkurzającym języku strzępem człowieka, umorusanym w gównie i krwi, skrobiącym fioletowymi łapami śnieg, jakby myślał, że gdzieś się dowlecze.
– Ty znasz rosyjski, co on gada? – ZapytaÅ‚ Arnold, spluwajÄ…c na plecy Ruskiego.
– Chyba siÄ™ modli – Wolfgang czuÅ‚ ucisk w gardle, aby to ukryć, nerwowo odgarniaÅ‚ z czoÅ‚a kosmyk biaÅ‚ych wÅ‚osów.
– Modli siÄ™ – pogardliwy uÅ›miech rozlaÅ‚ siÄ™ po twarzy Arnolda, trzymajÄ…cej drżącymi od mrozu ustami papieros. PrzeÅ‚adowaÅ‚ broÅ„, jeszcze raz mocno zaciÄ…gnÄ…Å‚ siÄ™ dymem, przydeptaÅ‚ plecy Ruskiego i przyÅ‚ożyÅ‚ mu lufÄ™ do karku.
– Modli siÄ™ – mruknÄ…Å‚ z szyderczym uÅ›miechem i nacisnÄ…Å‚ spust. Karabin szarpnÄ…Å‚ w górÄ™, echo odbiÅ‚o siÄ™ od murów cmentarnych, drobne grudki koÅ›ci przemieszanych z miazgÄ… krwi rozbryznęły siÄ™ po okolicy, brudzÄ…c buty żandarmów, których nie zdążyli cofnąć w porÄ™. Ruski trzepnÄ…Å‚ dwa razy rÄ™kami, jak kurczak, któremu odciÄ™to gÅ‚owÄ™. Ostatni raz zacisnÄ…Å‚ palce na zmarzniÄ™tych grudach, ale Å›nieg nie topniaÅ‚ już w jego rÄ™kach. Patrol poszedÅ‚ dalej. Ruski znieruchomiaÅ‚. ChÅ‚opcy patrzyli znad cmentarnego pÅ‚otu.
***
Zaraz po walce okazało się, że mamy wielkie szczęście. Szwabska żandarmeria nie spodziewała się nas. Jechali ciężarówką na lotnisko koło Wisznic, gdy przygwoździliśmy ich ogniem karabinowym. Wszystko trwało może dwie minuty, pod plandeką wybuchła amunicja i palące się postacie wypadały wprost pod nasze lufy. Tylko kierowca przeżył, trzęsąc się i podnosząc do góry ręce.
Zabraliśmy go do wioski. Była druga po południu, słońce pięknie ogrzewało czerwony, jesienny świat, a my z cichą pieśnią na ustach gnaliśmy jeńca do małej leśnej osady niedaleko Curyna. Przyjrzałem mu się dobrze. Miał błękitne oczy i bardzo jasne włosy zasłaniające czoło. Jak człowiek z innego świata. Nawet zrobiło mi się go żal.
Zaprzyjaźniony gospodarz karmił nas często, więc i tym razem wyszedł z chaty z bochnem chleba i garnkiem ciepłej zupy. Jedliśmy przy drewnianym stole pod studnią, a obok siedział związany ten niebieskooki Szwab. Wziąłem kawałek chleba i zaniosłem mu, by zjadł.
Chłopak ujął chleb w związane z przodu ręce i spojrzał na mnie tak... tak, że odwróciłem wzrok, bo przecież dobrze wiedziałem, co z nim będzie. Potem przyszła stara Stasiakowa i zaczęła odmawiać koronkę. Zdjęliśmy czapki i odmawialiśmy z nią. Kątem oka dostrzegłem, że Niemiec płacze, szepcząc coś pod nosem. Musiał zobaczyć różaniec. A może dotarło do niego, że z nim koniec? Ale różaniec kiedyś się przecież kończy.
– Trzeba z nim iść do lasu, Antek – usÅ‚yszaÅ‚em gÅ‚os dowódcy, sierżanta Jakimiuka.
Stasiakowa zniknęła w drzwiach chaty, przedtem smutno spoglądając na jasną głowę jeńca. Gospodarz posprzątał po posiłku. Spojrzenie miał ciężkie, stanowcze.
– Wiem, trzeba byÅ‚o zastrzelić na miejscu.
Gdy podnosiliśmy białowłosego, jego szept przeszedł w przerywany łkaniem hitlerowski jazgot. Nasz dowódca znał trochę niemiecki. Kiedy przechodził obok mnie, dostrzegłem, że uśmiechnął się krzywo pod nosem.
– TrochÄ™ na to za późno – rzuciÅ‚ jeÅ„cowi przez ramiÄ™, choć wiedziaÅ‚ dobrze, że tamten nie rozumie.
Weszliśmy głęboko w las. Do posterunku żandarmerii w Wisznicach daleko, więc nikt nie usłyszy wystrzałów. Szwab oglądał się na nas tymi swoimi niebieskimi oczami i potykał się co chwila o korzenie. Mnie było dziwnie gorąco, choć październik się zaczynał, a zacieniony las już szykował się do mroźnego zmierzchu. Nie, żebym się bał. Przecież spaliliśmy szwabską ciężarówkę, a ja zastrzeliłem tam co najmniej trzech. Ale teraz dziwnie jakoś. Człowiek ma związane ręce, trzęsie się ze strachu. Przyłożyć tak karabin, nacisnąć spust, dziwnie jakoś.
Stanęliśmy na małej polanie. Dowódca szarpnął Szwaba i poprowadził pod drzewo oddalone o piętnaście metrów. Doszliśmy jeszcze kawałek i kiedy się zatrzymaliśmy, Jakimiuk kiwnął na mnie głową.
To chyba teraz – pomyÅ›laÅ‚em i przeÅ‚adowaÅ‚em karabin. W gÄ™bie mi zaschÅ‚o, dÅ‚onie Å›lizgaÅ‚y siÄ™ na gaÅ‚ce zamka. ChÅ‚opaki chyba coÅ› zauważyli, bo podszedÅ‚ do mnie Zenek Ozimek i szepnÄ…Å‚:
– Co z tobÄ…, Antek?
Nabój był już w lufie, podniosłem broń do głowy. Skupiłem się na przyrządach celowniczych, ale muszka za cholerę nie chciała się zgrać ze szczerbinką. Potem zobaczyłem te niebieskie oczy wlepione we mnie.
PrzestaÅ„ już mamrotać! – krzyczaÅ‚em w myÅ›lach, próbujÄ…c przeÅ‚knąć gÄ™stÄ… Å›linÄ™. Obraz drżaÅ‚ mi wzdÅ‚uż lufy karabinu. ZobaczyÅ‚em, że dowódca idzie energicznie w kierunku stojÄ…cego pod drzewem Niemca. Za paskiem z tyÅ‚u miaÅ‚ wciÅ›niÄ™ty pistolet. Przed samym Szwabem odwróciÅ‚ siÄ™ do nas i wtedy jeniec siÄ™gnÄ…Å‚ zwiÄ…zanymi rÄ™kami i wyszarpaÅ‚ mu ten pistolet zza paska. Ale nie zdążyÅ‚ wycelować, bo trafienie w pierÅ› rzuciÅ‚o nim o drzewo. Szybko nacisnÄ…Å‚em spust i druga kula cisnęła gÅ‚owÄ… Szwaba, zanim upadÅ‚ na wznak. Dowódca pochyliÅ‚ siÄ™ i podniósÅ‚ pistolet. Obok opuszczaÅ‚ broÅ„ Zenek. DzwoniÅ‚o mi w prawym uchu. Dowódca skierowaÅ‚ pistolet w górÄ™ i nacisnÄ…Å‚ kilka razy spust. Osamotniony szczÄ™k zamka poinformowaÅ‚ nas, że broÅ„ nie byÅ‚a naÅ‚adowana. ZrobiÅ‚o mi siÄ™ wstyd.
– Antek, zakop go! – rzuciÅ‚ sierżant i wbiÅ‚ Å‚opatÄ™ przy zwÅ‚okach.
Potem, gdy wróciliśmy, opowiedział mi, że kiedyś w Rozwadówce darowali życie jednemu żandarmowi. Niemiec płakał, że ma dzieci, a sierżant rozumiał wszystko i ta świadomość denerwowała go jeszcze bardziej. Po kilku dniach wieś otoczył oddział esesmanów. Spalili wszystkie domy, a ludzi zapędzili do wąwozu za wsią. Między stłoczonych ludzi wrzucili granaty, potem dobili z karabinów tych, którzy nie zginęli od eksplozji. Nic nie odpowiedziałem, ale zrobiło mi się lżej. Obraz niebieskich oczu wpatrzonych we mnie zaczął się powoli zacierać.
Wyczyściłem karabin i przed odłożeniem podniosłem go jeszcze na chwilę do ramienia. Leżał dobrze, a idealnie zgrane przyrządy celownicze utkwiły sztywno na sylwetce kruka dziobiącego coś na pobliskim drzewie. Gładko pociągnąłem spust i poczułem stuknięcie iglicy. Byłem naprawdę wdzięczny mojemu dowódcy za to, co mi opowiedział. Odłożyłem karabin i wziąłem się za czyszczenie butów. Z domu wyszedł gospodarz i rozejrzał się wokół. Zatrzymał na chwilę wzrok na mnie i uśmiechnął się nieznacznie. Gdy zamykał drzwi, z pobliskiego zagajnika odezwała się kukułka.

1 - Och, Matko Boska... Ja będę żył... (białorus.)


Opowiadanie na podstawie przekazów żołnierzy AK z rejonu Wisznic i Władysława Wołodko, żołnierza AK, wieloletniego sołtysa Komarówki Podlaskiej, który, jako 14-letni chłopiec próbował pomóc żołnierzowi białoruskiemu postrzelonemu pod cmentarzem w Komarówce Podlaskiej. Kości tego żołnierza znalazł wiele lat po wojnie w czasie remontu okolicy płotu cmentarnego. Nigdy nie udało się ustalić danych personalnych zamordowanych żołnierzy białoruskich.


Andrzej Chodacki
Strona autorska


Autor opowiadania: Andrzej Chodacki
Urodzony w 31.05.1970 roku. Z powoÅ‚ania mąż i ojciec, z zawodu lekarz. Pisze prozÄ™ i poezjÄ™, a także fotografuje. Laureat kilkudziesiÄ™ciu konkursów literackich. Jego opowiadania byÅ‚y drukowane miÄ™dzy innymi w Wydawnictwie My Book w Szczecinie, MiesiÄ™czniku Literackim Akant w Bydgoszczy, Kwartalniku Literackim Horyzonty, w Półroczniku literackim „Inter-. Literatura–Krytyka–Kultura”, oraz w wielu czasopismach polonijnych na caÅ‚ym Å›wiecie. W 2012 roku wydaÅ‚ debiutanckÄ… książkÄ™ z poezjÄ… i fotografiÄ… pt.„ Pejzaże tÄ™sknoty”. W 2013 roku wydaÅ‚ cykl opowiadaÅ„ pt. „ OpowieÅ›ci ze Å›wiata”. W 2014 roku wydaÅ‚ kolejny cykl opowiadaÅ„ pt „ WyczekujÄ…c dnia”.
W 2015 roku jego najnowsza powieść pt „ Doktor SeliaÅ„ski” zostaÅ‚a przetÅ‚umaczona na jÄ™zyk ukraiÅ„ski. Od 2015 roku czÅ‚onek Unii Polskich Pisarzy Lekarzy


Od Redakcji: Opowiadania Andrzeja Chodackiego można również znaleźć w dziale:Na każdy temat.