Dodano: 28.01.16 - 20:57 | Dział: Ciekawe miejsca - Pamięć, Historia

Marzenie o zimie


Tak dawno nie miałam prawdziwej zimy! No, może dwa, czy trzy lata temu w USA, kiedy przejeżdżaliśmy przez Góry Skaliste. Tam była prawdziwa zima. Nie wiedzieliśmy wówczas, czy uda nam się przejechać po szczytach, bo warstwa śniegu zbyt gruba. Czekaliśmy więc pod zamkniętym przejazdem w naszym motorhome, a oprócz nas byli tylko i wyłącznie rangerzy. Zawitaliśmy do ich schroniska na rozgrzewkę. Poczęstowali nas gorącą herbatą, a potem mój "ptak" został przebrany za buffalo. To była ogromna zwierzęcia skóra, w której paradował do naszej fotografii. Ja niestety nie miałam tak ekskluzywnego odzienia, więc z braku laku okryłam się chustą. Po dwóch godzinach oczekiwania otrzymaliśmy wiadomość, że droga będzie odśnieżona i wolna do przejazdu z uwagi na zorganizowany wyścig rowerowy. Nie wyobrażałam sobie, jak może wyglądać taki wyścig po szczycie gór skalistych, gdzie zacinał śnieg z lodem, a wiało niesamowicie. Kiedy w końcu droga została otwarta - dotarło jeszcze kilka samochodów z odważnymi turystami.

Za jakiś czas na trasie pojawili się pierwsi rowerzyści i ogromna ilość policjantów, zabezpieczających ruch na trasie. Tylko nieliczni próbowali jechać po tej zaśnieżonej drodze, inni ciągnęli swoje rowery. Warstwy śniegu na poboczach sięgały 5-6 metrów wysokości.

Od tamtej pory taką cudną zimę z ogromnym śniegiem z lat 78/79 miałam tylko we wspomnieniach. Pracowałam wówczas w Czosnowie koło Warszawy. Szliśmy od autobusu po zaspach śnieżnych. Mróz szczypał w policzki, a szorstki śnieg skrzypiał pod nogami. Miałam długie kozaki, ciepłą jesionkę i ogromną czapę z lisa. Ale w pracy dostałam kurtkę roboczą na spodzie bodajże z nutrii (chociaż może to było futro z innych zwierząt). Kurtka była dosyć ciężka, ale bardzo ciepła.

Jeszcze raz tylko przyleciałam do Polski na pogrzeb obojga rodziców w grudniu 1999 roku i rok 2000 spędziłam w Polsce. Wtedy temperatura wynosiła minus dziesięć stopni. Sylwester spędziłam z rodziną mojego zmarłego męża w Siedlcach.

Przez lata doświadczałam gorących dni, a o zimie zaledwie mogłam pomarzyć. Dlatego w tym roku postanowiłam pozostać na Boże Narodzenie w Europie. To było moje wyrzeczenie, bo dzień wigilijny to przecież dzień, kiedy rodzina w komplecie i prawdę powiedziawszy bardzo mi było smutno, że z nią nie jestem. Święta okazały się bez śniegu, a za oknami buro i mgliście, przynajmniej na Bawarii, gdzie świętowałam razem z moim przyjacielem.

Dopiero po świętach spadła kilkucentymetrowa warstwa. Jaka była radość, kiedy zobaczyłam za oknem biel dachów sąsiednich domów i traw. Ale mój "ptak" postanowił sprawić mi prawdziwą zimę. Na naszą 10-rocznię wykupił dwa bilety na Spitsbergen, gdzie w tym czasie panowały ciemności, a my mieliśmy oglądać światła polarne. Kiedy dotarliśmy do Oslo - było minus 13 stopni i ogromna warstwa śniegu. Z przerażeniem patrzyłam na zaśnieżony samolot, którym mieliśmy lecieć do Longyearbyen.

Okazało się, że na lotnisku pracowało wiele maszyn do odśnieżania pasów startowych i samych samolotów. Dolecieliśmy szczęśliwie do miejsca na końcu świata, bo dalej to już tylko biegun północny i stacje polarne. Ale ku zdziwieniu nie było tam tak zimno, jak w Oslo, a początkowo nawet nie zbyt dużo śniegu. Temperatura wynosiła minus sześć stopni. Ale już następnego dnia spadła do minus trzynastu i zaczął wiać zimny wiatr arktyczny.

Włożyłam wtedy na siebie cały zapas ciepłych ubrań, ale podczas spaceru byłam spocona. Dopiero na trzeci dzień zaczął padać śnieg i napadało go całkiem sporo. Mimo ciemności chodziliśmy po okolicy, ale nie można było zbytnio się oddalać poza oświetlone ulice ze względów bezpieczeństwa, bo tam mogły już być białe niedźwiedzie. Wyglądaliśmy świateł polarnych. Widzieliśmy co nieco, ale tych pięknych w kolorach - niestety nie udało nam się zobaczyć. Ale mimo wszystko to było doświadczenie czegoś zupełnie innego. Tam mimo ciemności na dworze szaleją dzieci, zjeżdżają na saneczkach, a studenci akurat mieli ćwiczenia z bezpieczeństwa z użyciem helikoptera. Fajnie było zobaczyć pojazdy na podwoziach, jak u czołgów i duże motory na płozach. Kiedy wracaliśmy z powrotem na Bawarię - w Oslo dochodziło do minus osiemnastu stopni. Czułam zimę!

Wróciliśmy do domu w Niemczech, ale tutaj już się zaczęło ocieplać.

Mój przyjaciel chciał wykorzystać ostatnią "zimową": szansę!

Jedziemy w Alpy! - zawołał. I pojechaliśmy na cztery dni. Okazało się, że dojazd do miejscowości przygranicznej w Austrii Seefeld zajął nam cztery godziny. Tam spędziliśmy pół dnia do wieczora, wjechaliśmy wyciągiem na szczyt, spacerowaliśmy po grubych warstwach śniegu, a potem schodziliśmy po stromych zboczach w dół. Następne trzy dni - w Mittenwald w Niemczech. Miejscowość znacznie większa i więcej terenów do spacerów. Były spacery po zaspach śnieżnych, jazda dorożką, wspinanie się w górę i schodzenie w dół po lodowatych często górskich dróżkach. O dziwo - nie złamałam nóg i rąk.

Ale mogę śmiało powiedzieć, że nacieszyłam się zimą i to w ostatniej chwili, bo temperatura zaczęła raptownie rosnąć, a śnieg topnieć. Ale tam na górze pod szczytami jeszcze leżał. Cudnie wyglądały ośnieżone polany i szczyty górskie. Płatki śniegu lśniły, jak kryształki w słońcu. A ja co i raz lepiłam z tego wilgotnego śniegu kule i rzucałam nimi w mojego przyjaciela. Siadałam też na tym śniegu, miałam ochotę zrobić polskiego orła, ale bałam się, że zbytnio się zamoczę. Wróciliśmy do domu do Vilsbiburg - a tu plus 10 stopni i po zimie. Odświętny charakter bawarskiej miejscowości prysł, jak bańka mydlana.

A ja? Czekam teraz na swoje australijskie lato, bo już 7 lutego lecimy do Perth.

Ale tę zimę będę na długo pamiętać.

Danuta Duszyńska nick "australijka"