Czwartek 18 Kwietnia 2024r. - 109 dz. roku,  Imieniny: Apoloniusza, Bogusławy

| Strona główna | | Mapa serwisu 

dodano: 03.12.19 - 19:02     Czytano: [1227]

Drogami centralnej Wiktorii


Wiktoria jest jednym z sześciu stanów wielkiej Australii/Związku Australijskiego (ok. 7,7 mln km kw., 25 mln mieszkańców). Jest po Tasmanii drugim najmniejszym stanem. Leży w południowo-wschodniej części kraju, ma obszar 237 tys. km kw. i odznacza się największą w kraju gęstością zaludnienia - ma 6,6 mln mieszkańców, z tym, że w samej stolicy stanu – Melbourne, które jest drugim pod względem wielkości w Australii (po Sydney), miastem, mieszka aż 4,8 mln osób. Niemniej cała Wiktoria jest zamieszkałym i zagospodarowanym stanem, gdyż tereny pustynne i półpustynne (zajmujące 70% obszaru Australii) są tu, w przeciwieństwie do wszystkich innych stanów poza Tasmanią, niewielkie (występują na zachodzie kraju przy granicy ze stanem Południowa Australia).

Australia jest bogatym – wysoko rozwiniętym krajem (w latach 2011-17 Melbourne uchodziło za „najlepsze miasto do życia na świecie”). Są tu więc m.in. także bardzo dobre drogi (dziury na drogach są nie do pomyślenia), a przy nich stacje benzynowe, możność zjedzenia i kupienia czegoś oraz pobudowane i czysto utrzymywane ubikacje publiczne (nigdy nie brakuje w nich papieru toaletowego, a często jest także ciepła woda). Starczy wsiąść do samochodu i zwiedzać kraju. Prawda, Australia, a także Wiktoria nie są aż tak atrakcyjne dla turystów jak np. Europa, ale jest tu wiele przepięknych czy ciekawych miejsc do zobaczenia czy zwiedzenia. Niektóre krajobrazy są wręcz spektakularne. Bardzo piękne są kwiaty i ptaki australijskie. A jakim miłym stworzeniem jest misio koala. Jedynie co może zagrażać turyście chodzącemu po lasach i buszu, to dość powszechnie występujące jadowite węże (spośród 10 najbardziej jadowitych wężów na świecie aż 7 występuje w Australii; np. indyjska kobra przy australijskim tajpanie pustynny to prawie że nic groźnego; tajpan ma jedne z najdłuższych zębów jadowych oraz najbardziej toksyczny jad i stąd są wyjątkowo niebezpieczny, z tym, że niewiele mniej groźny jest powszechnie występujący na terenie całej wschodniej Australii, w tym Wiktorii „brown snake” czyli pseudonaja textilis albo niby kobra siatkowana; węża tego, który musiał wyjść z kanalizacji, zabiłem na froncie naszego domu w latach 80.).

Przedmiotami, które najlepiej lubiłem w szkole podstawowej i gimnazjum były historia i geografia. Mając 14 lat widziałem w kinie czeski długometrażowy i kolorowy film podróżniczy. Była to podróż po wyspach Pacyfiku. Zauroczyło mnie ich piękno i od tej pory moim bardzo wielkim marzeniem było zobaczenie ich na własne oczy. Bo cóż może być piękniejszego od ładnych czy często pięknych gór lub wielkich skał przy morzu, pięknych piaszczystych plaż nad ciepłym morzem, cudownych palm i różnokolorowego kwiecia, raf koralowych i egzotycznych owoców? W ogóle zacząłem wówczas marzyć o podróżowaniu po całym świecie. A były to czasy PRL-u, gdzie podróżowanie po świecie dla przeciętnego Polaka było przysłowiowym „marzeniem ściętej głowy”, przyjemnością zarezerwowaną wyłącznie dla osób wybranych nie tyle przez los, tylko przez partię, która wyrażała lub nie na nie zgodę. A jednak zdarzają cię cuda. Los zrządził, że jako młody człowiek – osoba dopiero wchodząca w życie i przez to samo nie związana z partią mogłem właśnie w jakiś cudowny sposób opuścić Polskę Ludową (z początku nie chciano mnie wypuścić) i zamieszkać na stałe w bardziej niż daleko położonej od Polski Australii. W cudownym pod każdym względem kraju. W kraju, w którym ambitne i zdolne osoby mogły nie tylko nieźle urządzić swe życie, ale spełnić niektóre swoje marzenia. Mogłem więc m.in. dowolnie podróżować bez niczyjej zgody na to. Najpierw, siłą rzeczy zwiedzałem wielkie, ładne i ciekawe Melbourne, potem podróżowałem po Australii, a od 1968 roku po świecie. Nie licząc podróży do Australii, podczas której zwiedziłem Wiedeń, Genuę (z okna pociągu widziałem szmat Austrii i północnych Włoch – były to cudowne widoki górskie, a ja namiętnie kocham góry, gdyż od 11-go roku życia chodziłem po Karkonoszach i wszedłem na Śnieżkę), Neapol, Pompeje, Port Said, Kanał Sueski, Aden, pierwszą moją podróżą zagraniczną była 42-dniowa podróż morska po – no właśnie – Pacyfiku na greckim statku turystycznym „Queen Frederica” od 17 listopada do 29 grudnia 1968 roku. Zwiedziliśmy Adelajdę, Perth, Bali (Indonezja), Singapur, Hongkong, Tajwan (Tajpei), wyspę Guam, wyspę Auta (Wyspy Salomona), Fidżi i Nową Zelandię (Wellington i okolice) oraz Sydney. Byłem wniebowzięty – byłem na Pacyfiku, do którego tak mocno tęskniłem. W późniejszych latach zwiedziłem leżące na wodach Pacyfiku także Hawaje (2 razy), Kiribati, wyspę Lord Howe Island (Australia), Mikronezję, Nową Kaledonię, Papuę-Nową Gwineę, Samoa (2 razy), Samoa Amerykańskie (2 razy), Tahiti (2 razy), Vanuatu i Wyspy Cooka oraz ponownie byłem dwa razy w Nowej Zelandii i na Fidżi. Od 1968 roku do dziś dnia poza basenem Pacyfiku zwiedziłem 36 krajów europejskich (w szeregu krajach byłem po kilka razy, jak np. w Wielkiej Brytanii 7 razy, po 5 razy w Austrii, we Francji i we Włoszech, 4 razy w Niemczech), w 22 krajach azjatyckich (6 razy w Chinach), w 17 amerykańskich (np. 3 razy w USA – w 20 stanach, w tym na Alasce; i na pobliskiej rosyjskiej Kamczatce) i w 2 afrykańskich (ponownie w Egipcie i w Maroko). Łącznie byłem w 90 krajach na wszystkich kontynentach i leciałem samolotem na Antarktydą podczas przelotu z Sydney do Buenos Aires. Widziałem wiele znanych cudów świata. W podróżach spędziliśmy wiele miesięcy naszego życia. Dlatego mam prawo powiedzieć, że widziałem dużo świata i że jest on naprawdę piękny, i kto może niech go zwiedza w tym życiu, bo w przyszłym tej szansy nikt z nas nie będzie miał.

Warto więc marzyć i wierzyć w swoją szczęśliwą gwiazdę, nie zapominając jednak, że na realizację swoich marzeń musimy zazwyczaj sami sobie zapracować („bez pracy nie ma kołaczy”).

Po przyjeździe do mojej nowej ojczyzny zamieszkałem w Melbourne. Oczywiście Australia jest jedynie moją przybraną ojczyzną, gdyż Polska jest dla mnie ojczyzną-matką. Jednak mieszkając ponad 50 lat w Australii, kraj ten i jego ludzie oraz tutejsze życie stały się dla mnie bardzo, bardzo bliskie. Mam prawo nazwać Australię swoją kochaną ojczyzną, gdyż wszystko dobro w moim życiu zawdzięczam tylko jej. Ale zaraz po przyjeździe pobyt w Australii nie zapowiadał się różowo. W Wojewódzkiej Komendzie MO w Koszalinie powiedziano mi brutalnie, że będą zwlekać z wydaniem mi wizy aż do czasu powołania mnie do wojska, „a wtedy będziesz musiał wybić sobie z głowy wyjazd do Australii”. Jednak jakimś cudem mnie wypuszczono. Tymczasem zaraz po przejeździe do Australii dostałem wezwanie do zarejestrowania się na wyjazd na wojnę do Wietnamu (Australia brała w niej udział). Szczęśliwie ominął mnie ten wyjazd. Jeszcze rozumiał by to, jakby rząd australijski opłacił mój przyjazd do Australii. Rząd australijski jednak nie miał wówczas serca dla imigrantów. Potrzebował ich, aby zaludnić i zagospodarować Australię, ale przybyszy traktował jak pół niewolników. Wszyscy polscy żołnierze przybyli tu z Anglii (2 tysiące) i Polacy przybyli tu z obozów UNRRA w Niemczech pod koniec lat 40. i na początku lat 50. byli wysyłani do różnych miejsc na terenie całej Australii na 2-letnią przymusową robotę albo kierowani tam, gdzie ich arbitralnie wysłano, zazwyczaj do najcięższych robót (np. kopalnie, budowa hydroelektrowni), których nie chcieli wykonywać Australijczycy. Gorzej, rozbijano rodziny. Żonę wraz z dziećmi skierowano np. do pracy w dalekim Brisbane, a mąż został skierowany do budowy hydroelektrowni w górach Nowej Południowej Walii, co w rezultacie doprowadziło do rozbicia wielu małżeństw. Pierwszymi domami polskimi powstałymi wówczas we wszystkich wielkich miastach Australii były… polskie domy dziecka! Mnie przymusowa praca już nie obowiązywała. Kiedy przyjechałem stosunek władz australijskich do imigrantów był dużo, dużo lepszy. A dzisiaj warto być imigrantem, tak bardzo rząd dba o nich.

Jak wspomniałem, zwiedzanie Australii rozpocząłem od Melbourne.

Wielkie Melbourne jest strasznie rozległe – ma 4 tys. km kw. obszaru (jest to obszar ok. 8 razy większy od obszaru Warszawy) i dzisiaj ponad 4,8 mln mieszkańców (wówczas było to 2,1 mln) oraz bardzo ładnym i ciekawym miastem. W latach 80. XIX wieku Melbourne było drugim pod względem wielkości miastem Imperium Brytyjskiego i było znane jako „Marvellous Melbourne” (Wspaniałe Melbourne). Dzisiaj Melbourne posiada największą liczbę budowli epoki wiktoriańskiej na świecie po Londynie, w tym piękny i wielki Budynek Wystawy Królewskiej (Royal Exhibition Building) z 1880 roku, która razem z ogrodem jest pierwszym obiektem będącym dziełem rąk ludzkich w Australii jaki został wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO oraz imponujący wielki budynek najstarszego w Australii dworca kolejowego na Flinders Street, elegancki budynek najstarszego teatru Princess Theatre (1854) albo Biblioteki Stanowej czy najstarszy kompleks budynków Uniwersytetu Melbourne, wiele setek parków, w tym piękny ogród botaniczny, są tu liczne muzea i galerie – Narodowa Galeria Wiktorii posiada m.in. cenną kolekcję malarstwa europejskiego, w tym obrazy Berniniego, Bordone, Canaletto, Cézanne, Constable, Correggio, Dali, Degas, van Dyck, Gainsborougha, Gentileschiego, El Greco, Maneta, Memlinga, Modiglianiego, Moneta, Picasso, Pissarro, Pittoniego, Poussina, Rembrandta, Renoira, Ribery, Rothko, Rubensa, Tiepolo, Tintoretto, Turnera, Uccello, Veronese. Jest tu wreszcie dosłownie tysiące kościołów różnych wyznań (ponad 250 katolickich), niektóre bardzo piękne czy monumentalne, jak np. katedry katolicka i anglikańska. Dlatego nawet dzisiaj trudno by było mi powiedzieć, że bardzo dobrze poznałem to miasto.

Według powszechnego spisu ludności w 2016 roku w Melbourne mieszkało 14 706 osób urodzonych w Polsce, a 15 175 osób posługiwało się w domu językiem polskim na co dzień. Polacy w Wiktorii stanowili 34% ogółu Polaków w Australii, a wśród mieszkańców Wiktorii zajmowali 31 miejsce wśród wszystkich osób urodzonych poza Australią. Liczba Polaków ciągle spada; tylko w latach 2006-16 liczba osób urodzonych w Polsce, a mieszkających na stałe w Melbourne spadła z 16 439 do 14 706; w 1981 r. w Melbourne mieszkało ok. 20 tys. osób urodzonych w Polsce. Za 25 lat niewiele Polaków będzie w Melbourne i w ogóle w Australii z braku polskiej emigracji. W Melbourne jest szereg polskich organizacji, trzy domy polskie: w dzielnicach Albion, Ardeer i Roville (przedtem Domy Polskie była także w City, czyli w samym sercu wielkiego Melbourne i w Footscray; Dom Polski w City straciliśmy przez głupotę naszych liderów: przystąpiono do jego przebudowy bez ubezpieczenia budynku, tymczasem firma budowlana zbankrutowała i wszystko straciliśmy – wiele milionów dolarów!; natomiast Dom Polski w Footscray do niedawna był własnością Stowarzyszenia Polaków w Kingsville: prawie wszyscy jego członkowie wymarli i Dom został przekazany australijskiej instytucji charytatywnej, która opiekuje się polskimi seniorami), po kilka szkół polskich (sobotnich), zespołów tanecznych i drużyn sportowych, harcerstwo, dwa kościoły polskie (w kilku innych odprawia się msze polskie), wychodzi od 70 lat „Tygodnik Polski”, który uratowałem przed likwidacją i którego byłem następnie redaktorem w latach 1974-77.

Również okolice Melbourne są bardzo piękne, jak np. słynna Great Ocean Road - malownicza droga o długości 243 km, biegnąca wzdłuż południowo-wschodniego wybrzeża Australii, która wraz z położonymi przy niej parkami narodowymi, a przede wszystkim jej największą atrakcją Dwunastoma Apostołami, tj. grupą naturalnie powstałych kolumn z wapienia stojących w morzu, jest jedną z najważniejszych atrakcji turystycznych Australii i znajduje się na liście australijskiego dziedzictwa narodowego, czy wyspa Phillip Island, która przyciąga rocznie 3,5 mln turystów z całego świata, chcących zobaczyć tutejszą unikalną kolonię małych pingwinów oraz np. Hanging Rock - Wisząca Skała, czyli bardzo oryginalna wulkaniczna formacja skalna o wysokości 105 m w pobliżu góry Mount Macedon oraz miasto Ballarat (105 tys. mieszk.), będące równie jak Bendigo centrum gorączki złota w latach 50. XIX w. (jest tu nadal czynna kopalnia złota należąca do firmy Castlemaine Gold (CGT) oraz widownią krwawego powstania zbieraczy złota (Eureka Rebellion październik-grudzień 1854), w której znaczącą rolę odegrał oficer policji wiktoriańskiej Władysław Kossak, były ułan Legionu Polskiego na Węgrzech podczas Wiosny Ludów 1848-49; obecnie mieści się tu skansen będący wspaniałą repliką Ballarat z okresu gorączki złota (Sovereign Hill), bardzo popularny wśród turystów. Zresztą cała Wiktoria jest ładna i ciekawa. Tak jak w całej Australii są tu najładniejsze piaszczyste plaże na świecie, są piękne góry (Wielkie Góry Wododziałowe, Grampians), jaskinie skalne (słynna w Buchan) no i wiele ładnych i ciekawych miast i miasteczek itd.

Podróżowanie czy w ogóle spędzanie urlopu w Australii nie jest tanie. Jest często bardzo drogie (przeloty lotnicze, podróż własnym czy wynajętym samochodem – droga benzyna, hotele). Np. spędzenie tygodniowego urlopu w Bromme nad Oceanem Indyjskim w Zachodniej Australii kosztuje 100 procent drożej niż tygodniowy urlop np. na Bali (Indonezja). My mieliśmy wyjątkowe szczęście. W latach 1981-96 mieliśmy służbowy samochód i darmową benzynę na terenie całej Australii. I przede wszystkim ten fakt umożliwił nam zwiedzenie prawie całej Wiktorii (byliśmy w około 90% miastach i miasteczkach tego stanu oraz we wszystkich atrakcyjnych dla turysty miejscach) oraz olbrzymich obszarów Nowej Południowej Walii i Queensland (aż po Cooktown, Mount Isa i Cracow). Anglicy, a od nich mieszkańcy innych krajów języka angielskiego na nasz Kraków mówią Cracow. Sprawą nazewnictwa australijskiego Cracow zajął się więc historyk Polaków w Australii do 1940 r. mieszkający w Melbourne Lech Paszkowski. W swojej książce „Polacy w Australii i Oceanii do 1940 roku” (Londyn 1962) napisał, że nazwa australijskiego Cracow’a (była tam kopalnia złota) nie ma nic wspólnego z Krakowem nad Wisłą. Sceptycznie podszedłem do jego wywodów na ten temat, bo były mało, powiedziałbym nawet bardzo mało przekonywujące. Z pomocą bibliotek, archiwów i historyków w Queensland udowodniłem czarno na białym, że pochodząca z lat 50. XIX w. nazwa australijskiego Cracow’a jest jednak powiązana z polskim Krakowem, co opisałem szczegółowo w książkach „The Poles in Australia” (Melbourne 1985) i bardziej szczegółowo „Terra Australis. Przyczynki do historii Polaków w Australii” (Melbourne 2019). Tasmanię, Południową Australię wraz z południową częścią Terytorium Północnego: Alice Springs, olbrzymia i słynna formacja skalna Uluru/Ayers Rock - ponad 300 m wysokości i 8 km obwodu (największą atrakcję dla turystów stanowi obserwowanie skały Uluru o zachodzie słońca lub o wschodzie słońca kiedy z minuty na minutę zmienia ona swój kolor w zależności od oświetlenia) i druga znana formacja skalna Kata Tjuta/Olga - 450 m nad poziom pustyni oraz południową połowę Zachodniej Australii (aż po słynne ze złota Kalgoorlie w centrum stanu i po Monkey Mia nad Zatoką Rekina, nad Oceanem Indyjskim, ok. 850 km na północ od Perth i 25 km północny wschód od Denham, której plaża jest jednym z nielicznych miejsc na świecie, gdzie żyjące na swobodzie delfiny butlonosy podpływają do stojących na brzegu ludzi) musieliśmy zwiedzać wynajętym samochodem (podobnie jak dwie wyspy Nowej Zelandii). Północną Australię (Półwysep York, Wyspy w Cieśninie Torresa (oddzielające Australię od Nowej Gwinei, Darwin – stolicę Terytorium Północnego), Kimberley i Broome zwiedziliśmy dopiero podczas podróży morskich w 2008 i 2016 roku (w podróżach morskich spędziłem/spędziliśmy łącznie 7 miesięcy i nigdy nie mieliśmy sztormu!; najdłuższa podróż morska – dookoła Pacyfiku od Sydney do Sydney w 2008 r. trwała 75 dni, druga najdłuższa 42 dni w 1968 r., a trzecia – z Włoch do Australii 21 dni, inne były od 3 do 10 dni, głównie na Morzu Śródziemnym, Pacyfiku i Morzu Południowo-Chińskim). Z pewnością wraz z żoną Ireną należymy do nielicznego grona Australijczyków, którzy mieli możność tak dużego poznania Australii – jej piękna.

Po 1996 roku bardziej koncentrowaliśmy się na podróżach zagranicznych, korzystając z dużych zniżek, które nam oferuje się po znajomości. W ostatnich kilku latach zaczęliśmy ponownie zwiedzać także Wiktorię – jej piękne miejsca. Dla przypomnienia ich sobie. Niedawno byliśmy trzy dni w Lakes Entrance nad Morzem Tasmana i okolicy oraz w dwa dni w Warrnambool i okolicy, jak również podczas jednodniowych podróży w Ballarat, Hanging Rock i Mount Macedon, Geelongu i pobliskich znanych plażowiskach nadmorskich w Queenscliff i Torquay. Teraz postanowiliśmy ponownie odwiedzić centralną Wiktorię. Była to czterodniowa podróż – od 26 do 29 listopada 2019 roku, podczas której przejechaliśmy 1581 km (od naszego domu i z powrotem).

Dlaczego akurat centralną Wiktorię? Otóż od 26 grudnia 1967 do 1 stycznia 1968 roku odbyliśmy wraz z naszymi dobrymi polskimi znajomymi wycieczkę samochodową (łącznie 18 osób i 5 samochodów) drogami wschodniej Wiktorii. Przejechaliśmy wówczas także 1500 km. Jechaliśmy drogami Latrobe Valley – doliną leżącą na wschód od Melbourne, leżąca pomiędzy Górami Strzeleckiego (do 740 m wysokości) a Wielkimi Górami Wododziałowymi, którą odkrył w 1840 roku polski podróżnik Paweł Strzelecki po zdobyciu najwyższego szczytu Australii – Góry Kościuszki (Mount Kosciuszko) 15 marca 1840 roku. Następnie wzięliśmy kierunek na Alpy Wiktoriańskie. Jechaliśmy Wielką Drogą Alpejską do miasteczka Omeo, gdzie przy Cobungra River biwakowaliśmy przez dwa dni (miałem szczęście, gdyż kopiąc się w rzece ok. 1,5 m ode mnie przepłynął bardzo jadowity brązowy wąż). W drodze do Omeo minęliśmy kolonię Aborygenów, których pierwszy raz zobaczyłem na oczy; Bóg urodą ich nie ozdobił. Mają ciemnobrunatną skórę, faliste włosy (mężczyźni noszą obfite brody), usta bardzo szerokie, nosy między oczami wklęsłe, poniżej szerokie, zadarte, nogi jak patyki. Od kiedy się nimi zainteresowałem, zawsze współczułem i współczuję tym ludziom, gdyż cierpieli wiele i do niedawna od samego początku pobytu na kontynencie australijskim (pogoda – susza albo wielkie powodzie, co niosło z sobą głód, dzielili się na wiele bardzo małych plemion, walczących ciągle ze sobą do upadłego, a wziętych do niewoli zjadano, stąd w przeddzień kolonizacji na całym kontynencie australijskim żyło ich zaledwie 500 000, byli koczownikami na wyjątkowo bardzo niskim szczeblu rozwoju: nie znali użycia metali, nie uprawiali ziemi i nie hodowali zwierząt, nie znali koła i nie łączyli zajścia w ciążę ze stosunkiem płciowym, strasznie traktowali kobiety i dzieci – niestety aż po dziś dzień, nie byli przyzwyczajeni do żadnej pracy), szczególnie przez prawie 200 lat panowania białego człowieka na tym terenie. Np. na Tasmanii w pierwszej połowie XIX w. strzelano do nich jak do kaczek i do 1967 roku nie mieli żadnych praw. Ekspedycje naukowe po II wojnie światowej odkryły na terenie całej Australii ślady starej kultury – sprzed kilkudziesięciu tysięcy lat (malowidła rzeźby) świadczące o tym, że kiedyś mieszkały tu jakieś inne ludy stojące na wyższym od współczesnych Aborygenów szczeblu rozwoju. Dzięki Bogu, czyli mądrzejszej polityce rządów ostatnich kilkudziesięciu lat ich los znacznie się polepszył, gdyż każdego roku wiele, wiele setek milionów dolarów łoży się na wszechstronny rozwój tej społeczności. Stąd dzisiaj za Aborygenów podają się ludzie z domieszką 1% krwi aborygeńskiej w swoich żyłach, ludzie z wyglądu niczym nie różniący się od polskiej urody państwa Kałuskich czy bladoskórych Anglików (dzisiaj za Aborygenów podaje się 10 razy więcej osób niż 50 lat temu!) – oto co czyni pieniądz; że idzie to wolno wśród prawdziwych Aborygenów, to wina także ich natury i kultury życia – brak przyzwyczajenia do pracy i właśnie tych cwaniaczków – 1-procentowych Aborygenów. Ale oni nie łamią prawa. Takie głupie prawo opracowali prawnicy, a uchwalił rząd. Z Omeo do Anglers Rest jechaliśmy prawdziwie wysokogórską serpentyną. Prze dwie godziny zrobiliśmy zaledwie 30 km. Z miejscowości Glen Wills widzieliśmy ośnieżony wierzchołek góry Mount Bogong (1986 m). To była nasza jedyna porcja śniegu na gwiazdkę. Po wyjechaniu z Alp jechaliśmy doliną rzeki Murray, która jest najdłuższą rzeką australijską. Na prawie całym odcinku stanowi ona granicę Wiktorii i Nowej Południowej Walii. Sztuczne wielkie jezioro Hume Reservoir ożywiło dolinę, która jest obecnie jednym z sadów i spichlerzy Wiktorii. Przez Wodongę/Albury, Wangarattę (bardzo elegancie miasto), Bonallę, Seymour, Kilmor zbliżaliśmy się do Melbourne. Następnego dnia (2 stycznia) pojechaliśmy do Alexandrii przez Healesville, gdzie znajduje się polski obóz letniskowy „Polana”, należący do Związku Polaków w Melbourne (tutaj m.in. od ponad 50 lat odbywają się kolonie dla dzieci polskich z Melbourne). Wpadliśmy jeszcze nad zbiornik wody w Eildon, skąd powróciliśmy do Melbourne. Wycieczkę tę opisałem w artykule „Drogami Wschodniej Wiktorii”, który ukazał się w „Tygodniu Polskim” (13 stycznia 1968), niedzielnym dodatku do ukazującego się wówczas w Londynie przez kilkadziesiąt lat „Dziennika Polskiego i Dziennika Żołnierza” (miał nakład 20 tys. egzemplarzy), z którym współpracowałem przez kilka lat.

To dlaczego teraz padła kolej na centralną Wiktorię.

Podróż ta prowadziła nas na północ stanu przez następujące miasta i miasteczka centralnej Wiktorii: pierwszego dnia do Bendigo, Rochester, Echuca nad rzeką Murray, Cohuna do Kerang, gdzie nocowaliśmy; następnego dnia do Swan Hill, Nyah, Robinvalle do Mildury, gdzie nocowaliśmy, jednak zanim zameldowaliśmy się w hotelu, zrobiliśmy wypad bez paszportu „za granicę” – do Wentworth w Nowej Południowej Walii, aby ponownie zobaczyć miejsce ujścia rzeki Darling, trzeciej najdłuższej rzeki australijskiej – długości 1472 km (a więc o połowę dłuższej od Wisły) do rzeki Murray, do najdłuższej rzeki Australii – 2508 km, która wypływa z zachodnich stoków Alp Australijskich (z pasma Gór Śnieżnych) i płynie na zachód tworząc naturalną granicę między Nową Południową Walią a Wiktorią, a na terenie Południowej Australii uchodzi przez przybrzeżne Jezioro Alexandrina (650 km kw.) do Oceanu Południowego, sto kilometrów na wschód od Adelaidy, stolicy tego stanu; trzeciego dnia wracaliśmy z powrotem na południe przez Red Cliffs, Ouyen, Hopetoun, Warracknabeal, Horsham do kolejnego miejsca postoju – w St. Arnaud. Ostatniego dnia przez Avocę, Maryborough i Castlemaine powróciliśmy do Melbourne. Wsi w znaczeniu polskim w Australii w ogóle nie ma: są miasta, miasteczka, osady mające do 10 domów (zazwyczaj stacja benzynowa, powiązane z koleją albo z czyś innym) i rozrzucone po okolicy duże lub nawet wielkie fermy.

Pogodę mieliśmy dobrą do podróżowania (19-28 stopni ciepła) – nigdzie nie padało (poza odcinkiem do Bendigo – przejściowy deszczyk) i temperatura była w dwudziestkach. Prawie wszędzie, szczególnie w tzw. ekonomicznych regionach Wiktorii: Mallee i Wimmera widać było skutki dość suchej zimy i wiosny, jednak mniej drastyczne niż w Nowej Południowej Walii i Queensland. Mieliśmy szczęście, gdyż nigdzie po drodze nie było pożarów lasu (bushu) i pól, które akurat teraz niszczą lasy, pola, domostwa i zwierzęta tak domowe jak i dzikie w Nowej Południowej Walii i Queensland (także 4 ofiary śmiertelne wśród mieszkańców tych terenów). W tym pierwszym stanie palił się obszar o powierzchni 1 miliona hektarów, czyli spaliła się ziemia o obszarze całego województwa opolskiego. Co rzuciło mi się w oczy przemierzając teraz wielkie połacie Wiktorii to to, że kiedy 45 czy 35 lat temu podróżowaliśmy po Wiktorii, na pastwiskach było bardzo wiele milionów owiec, co było bardzo charakterystyczne dla australijskiego krajobrazu; dziś jest ich dużo, dużo mniej. Sztuczna wełna zmniejszyła zapotrzebowanie na owczą wełnę na całym świecie (za czasów PRL nasz kraj importował dużo australijskiej wełny). A konsekwencją tego dla Australijczyków jest dziś bardzo droga baranina (którą oni bardzo lubią), która wówczas była tania.

W Wiktorii jest dużo ziemi uprawnej i pastwisk. Dlatego jest to stan bardzo zagospodarowany. Cały czas mijaliśmy liczne duże i wielkie fermy (małych ferm w Australii właściwie nie ma), specjalizujące się w uprawie pszenicy i hodowli bydła i owiec. Pszenica i w dużo mniejszym stopniu inne zboża zdecydowanie dominują w krajobrazach Mallee i Wimmery. Przez kilkaset kilometrów widzi się pola pszeniczne, obejmujące wiele, wiele setek tysięcy hektarów, a w licznych małych miasteczkach, które nazwałem pszenicznymi, są przy stacjach kolejowych wielkie elewatory zbożowe. Jest to raczej krajobraz monotonny, ale bardzo oryginalny jak na Europę, gdzie pola pszeniczne nie ciągną się nieprzerwanie przez chyba ponad 200 km. Natomiast w okolicy Mildury i Robinvalle przez kilkadziesiąt kilometrów ciągną się wielkie winnice, sady i plantacje pomarańcz. Rejon ten, wyjątkowo nasłoneczniony, zwany Sunraysia, dostarcza 80% zbiorów winogron w Australii, z których (gatunek sułtanek) wyrabia się głównie pyszne rodzynki, a reszta trafia jako owoc na australijskie stoły. Spożycie winogron w Australii jest bardzo duże. Z wyrobu doskonałych win australijskich słynie Południowa Australia, tereny w Barossa Valley, leżące 60 km na pn.-wsch. od Adelajdy i Clare Valley, gdzie koło Sevenhill została założona w latach 50. XIX w. jedyna polska osada w Australii – Polish Hill River. Jest w niej kościółek św. Stanisława. Polacy wznieśli także duży, kamienny kościół w pobliskim Sevenhill (był ich kościołem parafialnym). Będąc tam w 1980 roku (potem także w 1986 roku z dziećmi, aby zobaczyli jedyną polską osadę w Australii) kupiłem sobie na pamiątkę butelkę wina ze złoconym napisem „Sevenhill” i z widokiem tego „polskiego” kościoła oraz podobny kieliszek. Jednak również i w Wiktorii produkuje się dobre wina, jednak na dużo mniejszą skalę. W mijanych lasach (buszu) bezkonkurencyjnie króluje eukaliptus – jego różne gatunki. Jadąc można spotkać kangury, szczególnie rano i wieczorem (wiele leży zabitych w zderzeniu z samochodem), a na niebie Wiktorii i całej Australii królują sporej wielkości papugi zwane galah, a po polsku kakadu różowa. Wierzch ciała ma popielaty, ogon i skrzydła są ciemniejsze, a spód ciała jest intensywnie różowy, głowa od czoła do barku jest biała, z czerwonym nalotem, a na niej jest czub, który może stroszyć i wówczas wygląda on jak ładny pióropusz indiański. Taką kakadu mamy od 27 lat. Jest bardzo przyjacielska i towarzyska – lubi abym ją przytula, a kiedy nie chcę się ją zajmować, to sfrunie mi na plecy, trzepocze skrzydłami i strasznie głośno się drze – tak jakby robiła mi straszną awanturę małżeńską. Rozmawia i może powiedzieć dwusłowowe zdanie (np. „ładna Wala” – to jej imię), od kaczki nauczyła się „kwa-kwa” a od kota „miau-miau” i taki dźwięk wydaje, jak zobaczy naszego kota (Oliwer), a kiedy on za blisko przybliży się do jej klatki to drze się: „siiiiik, siiiiik, siiiiik” – i tak go przepędza. Przepada za lodami i kartoflami puree.

Szalenie lubię australijskie mniejsze miasta i miasteczka (duże też są ładne, ale to tutaj inna bajka). Są zadbane i czyste – wyjątkowo czyste i w przeciwieństwie do dużych miast bardzo spokojne, włącznie z zachowaniem się ich mieszkańców – nie widać tu wielkomiejskiego pośpiechu i nerwowości. Oczywiście ich mieszkańcy mają także samochody, ale nie ma tu zatłoczonych nimi ulic. Kocham je również za ich piękno. W każdym nawet miasteczku jest park, a w większych nawet ogród botaniczny. Na frontach domków jednorodzinnych jest często pełno kwiecia. No i mają wspaniałe budynki z epoki wiktoriańskiej (z okresu panowania królowej Wiktorii 1837-1901); większość ładnych i zabytkowych budynków w całej Australii pochodzi z tego okresu. Średniej wielkości miasteczka mają z tego okresu zazwyczaj kilka kościółków i kościołów: na pewno katolicki, anglikański, prezbiteriański (kalwiński) i metodystów, a niekiedy także i baptystów, wyznawców Church of Christ, unitarian, ewangelików, adwentystów oraz niekiedy także cerkiew prawosławną – na prowincji są one zazwyczaj greckie, prawie zawsze bardzo ładne budynki: ratusz, pocztę, sąd, szkoły, banki (często kilka), hotele (zazwyczaj kilka), bibliotekę miejską, Instytut Mechaniczny, budynek loży masońskiej, parafii, straży pożarnej, stacji kolejowej, stacji telegraficznej, a często i bogatszych mieszczan. Bardu często są to prawdziwe cacka architektoniczne. Co je charakteryzuje to bardzo oryginalne i pięknie wykonane znajdujące się na nich dekoracje z kutego żelaza; to prawdziwe cacka rzemiosła kowalskiego, które wówczas w Australii było rozpowszechnione i popularne wśród bogatych mieszczan. Nadają one piękno szczególnie starym hotelom i wielu domom mieszkalnym. Dzisiaj takie dekoracje byłyby za drogie. Szkoda.

Nasz pierwszy postój miał miejsce w Bendigo. Miasto powstało w okresie „gorączki złota” w latach 50. XIX w. Wydobyto tu aż 780 ton (25 milionów uncji) złota, trochę więcej niż w niedalekim Ballarat. Dzisiaj nie wydobywa się tu tego cennego kruszcu; można natomiast zwiedzić jedną ze starych kopalń i pożałować, że nie było się jej właścicielem. Ale to nie znaczy, że nie ma tu i w okolicy złota. Jest jego dużo i często się czyta, że ktoś znalazł większy lub mniejszy kawałek złota; niedawno jeden szczęśliwiec znalazł w buszu bryłkę ważącą 2 kg. Ze złotej ery Bendigo pochodzi szereg ładnych budynków, jak np. monumentalna katedra katolicka Najświętszego Serca, z lat 1896-1908 (wieża z 1954-77), zbudowana z piaskowca, trzecia pod względem wielkości katedra w Australii i jedna z największych na południowej półkuli, gmachy ratusza (1885), sądu (1896), Poczty (1887), Shamrock Hotel (1897), Colonial Bank (1887) czy byłego Masonic Hall (1874). Tych budynków nie powstydziłaby się żadna stolica na całym świecie. Jednak i bez złota Bendigo rozwija się intensywnie: od 1959 roku ludność miasta wzrosła z 41 tys. do 99 tys. w 2018 roku. Złoto wydobywano także w niedalekich miastach Maryborough (8 tys. mieszk.) i Castlemaine (7 tys. mieszk.). Oba miasta mają również wiele zabytkowych budowli: Maryborough m.in. stację kolejową (1874), pocztę i sąd, a Castlemaine m.in. budynek biblioteki (1857), Instytutu Mechanicznego (1893), Faulder Watson Hall (1895), poczty (1875) czy Hotelu Cumberland (1884). W ogóle cała wschodnia część miasta została uznana za zabytkową. Wspólnie z żoną uznaliśmy Maryborough za najładniejsze miasto zwiedzone przez nas podczas tej podróży. Na drugim miejscu znalazło się Swan Hill (11,5 tys. mieszk.), na trzecim Horsham (17 tys. mieszk.), a na czwartym Echuca (15,5 tys. mieszk.). Jest to bardzo historyczne i także zabytkowe miasto nad rzeką Murray. W trzecim kwartale XIX w. był to największy port rzeczny na tej najdłuższej rzece australijskiej. Było tu wówczas aż 80 hoteli (!), a brak kobiet w ówczesnej Australii przyczynił się do otwierania domów publicznych. Jeden z nich, z 1861 roku, zachował się jako zabytek po dziś dzień. Zachowało się tu także kilka starych parowców, kursujących po rzece, a w dzielnicy portowej szereg starych budynków – hoteli i magazynów. W parku nad rzeką rosną wyjątkowo dorodne eukaliptusy. Bardzo elegancka jest bardzo długa główna ulica w Mildurze (35 tys. mieszkańców) – aleja Langtree Avenue i jest tu bardzo ładny ogród botaniczny. Mildura ma bardzo gorący klimat, a Australijczycy należą do największych piwoszy na świecie. Tutaj w barze Mildura Working Mans Club do 1995 roku był najdłuższy – mający kilkadziesiąt metrów bufet na świecie. Szereg zabytkowych i ładnych budowli zachowało się również w St. Arnaud (2,7 tys. mieszk.), Wentworth (1,3 tys. mieszk.): więzienie, szkoła św. Ignacego Loyoli, kościół anglikański, kompleks Avoca Homestead) i w Kerang (m.in. budynek poczty z 1886 roku), gdzie jest również największa w Australii i bardzo duża elektrownia słoneczna o mocy 50 megawatów.

Wszystko ma swój początek i koniec. Dotyczyło to także naszej obecnej podróży. Pozostają nam jednak kolejne miłe wspomnienia.

Marian Kałuski

_________Ujście rzeki Darling do Murray – najdłuższej rzeki w Australii


Wersja do druku

Pod tym artykułem nie ma jeszcze komentarzy... Dodaj własny!

18 Kwietnia 1892 roku
Urodził się Bolesław Bierut, działacz komunistyczny, realizował politykę terroru, uzależniania od ZSRR (zm. 1956)


18 Kwietnia 1025 roku
Koronacja Bolesława Chrobrego w Gnieźnie. Tym samym Bolesław Chrobry został pierwszym królem Polski.


Zobacz więcej