Środa 15 Maja 2024r. - 136 dz. roku,  Imieniny: Dionizego, Nadziei, Zofii

| Strona główna | | Mapa serwisu 

dodano: 11.12.07 - 18:02     Czytano: [2005]

Z kapitańskiego mostka

Jest początek grudnia 1981 roku; już trzeci dzień stoję w porcie Gdańsk. Brak dyspozycji, nie ma dla nas ładunku. Od początku roku z towarami jest ciężko, wozi się byle co, za byle jakie pieniądze.

Robię obchód statku. Jak na grudzień jest ciepły, słoneczny, ale smutny dzień, w porcie cisza. Żaden statek nie jest obsługiwany przez portowców - znowu strajkują. Po pustej kei w naszą stronę idzie agent, z daleka wymachuje jakimś papierem. Zrozumiałem: mamy ładunek. Biorę do ręki teleks: "PORT ŚWINOUJŚCIE, ŁADUNEK, PALETY Z DREWNEM, PORT DOCELOWY LONDYN, POZDROWIENIA DLA KAPITANA I ZAŁOGI". Te ostatnie słowa znaczą mniej więcej - o resztę martw się sam. Zbieram chiefów, sprawdzamy stan załogi na burcie, po dwóch godzinach wszystko gotowe, brakująca załoga dojedzie do Świnoujścia. Wychodzę z portu, przy kejach nieliczne statki, mijam rosyjską banderę (jakieś 20 tysięcy ton), podniesione trapy, cumy na polerach obłożone na okrągło tak, aby bez pomocy cumowników można było je wyluzować i odpłynąć z portu. Rosjanin jeszcze przedwczoraj stał odwrotnie, dziś jest odwrócony dziobem do wyjścia, na ukaefce ostrzeżenie, że na wysokości Westerplatte następny Rosjanin obraca się na cumach przy użyciu dwóch holowników. Wyraźnie boją się. Jeszcze moment i mijam główki falochronu.
Na Zatoce Gdańskiej pustka, uwagę moją przykuwa szereg punkcików na horyzoncie, które jak gdyby łączą Półwysep Helski z Krynicą Morską. Lornetka wyjaśnia sytuację: to radzieckie okręty wojenne, o czym świadczy choćby liczebność. Zatoka zablokowana, a wewnątrz niej zablokowane dwie flotylle polskiej marynarki wojennej. Na środku zatoki na bardzo małej szybkości kręci się rosyjski niszczyciel rakietowy w towarzystwie dwóch dużych ścigaczy okrętów podwodnych. Jedyna moja myśl to taka, że zaraz mnie cofną lub każą za sobą płynąć do Bałtijska, co na pewno nie skończy się przyjemnościami. Wiedziałem na pewno jedno - z własnej woli do Gdańska nie zawrócę. Myślę, jak wybrnąć z sytuacji, przecież na całej Zatoce Gdańskiej jest tylko mój statek i trzy potężne okręty wojenne, pytanie, czy jeszcze przyjaznej floty, które samym podmuchem dział mogą mnie zmieść. W pełni zdaję sobie sprawę z ich potęgi i grozy sytuacji, przecież jeszcze cztery lata temu byłem kapitanem marynarki wojennej.

Minęła dwunasta, wachty przekazały sobie obowiązki, trzeci oficer wraz z marynarzami nie schodzą z mostku, czekają na rozwój sytuacji. Sternikowi każę, wolno zmieniając kurs, podejść pod okręty wojenne. Miałem pewien plan, ale szybko okazał się nieaktualny. Z komina niszczyciela buchnął dym, miało się wrażenie, że moment, a okręt wyskoczy z wody, za nim poszły dotychczas ospałe dwa ścigacze. Idą całą naprzód, teraz widzę tylko ich dzioby i pomosty bojowe zalewane pianą. Wyraźnie chcą nas przestraszyć, tak przeprowadza się manewr taranowania. Gdy dochodzą na odległość mili morskiej gwałtownie redukują szybkość, ich kadłuby jak gdyby zapadają się w wodę, zaczynają wchodzić na równoległy kurs mijania. Teraz już widać bez lornetki: wszyscy marynarze obsadzili stanowiska bojowe. Na pomoście parę lornetek skierowanych w naszą stronę, obracają się działa, w tym zachowaniu jest demonstracja siły: "powiedz swoim, że tu nie mają czego szukać". Przyglądam się Rosjanom, chcąc myślami wyprzedzić ich plany, gdy drugi oficer krzyczy: "Panie kapitanie, proszę popatrzeć na pokład". Podskoczyłem do okna na mostku i aż ciarki przeszły mi po plecach. Ja tu staram się jak najłagodniej wyjść z tego spotkania, a moja załoga, w komplecie, chyba tylko bez aktualnej wachty, stoi wzdłuż burty, pokazując w stronę niszczyciela gest Kozakiewicza. Każę im natychmiast się stamtąd wynosić, ale jestem z nich dumny. Pokazali, jak wygląda przyjaźń "bratnich flot".
Na wysokości Helu, gdy mijamy radzieckie jednostki, jeden z okrętów opuszcza szyk i towarzyszy nam do wysokości Władysławowa. Już nie schodzę z mostka. Zachowanie załogi, podczas normalnego pływania nienaganne, teraz jest wzorowe. Po prawej burcie mijamy kilka nielicznych grup okrętów rosyjskich, te trzymają się poza naszymi wodami terytorialnymi. Płynę bardzo blisko polskiego brzegu, na wysokości Kołobrzegu mijamy parę jednostek rosyjskich. Jedna z nich podchodzi blisko od dziobu, prawą burtą, wymuszając pierwszeństwo, oślepia nas reflektorem. Na mostku robi się jasno jak przy poświacie błyskawicy. Przez kilka minut oślepiony reflektorem wszystkie decyzje manewrowe podejmuję na podstawie obserwacji radarowej, nawet przez moment nie zmniejszając szybkości, obawiając się abordażu.

Nareszcie reda Świnoujścia. Podróż wzdłuż wybrzeża polskiego, które przemierzałem dziesiątki razy, wydaje mi się teraz jedną z najdłuższych. Marynarze pod okiem bosmana podmalowywali statek, wykonali szereg prac konserwacyjnych, wymienili banderę na największą z możliwych. Była to ich inicjatywa, nikt nie pytał o nadgodziny, nie prosił o zapisanie wolnego. Na redzie sytuacja podobna jak na Zatoce Gdańskiej, tylko tutaj okrętów sowieckich trochę mniej, wśród nich zakotwiczony okręt dozoru radiolokacyjnego. Łączę się przez radio z naszym agentem, ustalając miejsce postoju i załadunek. Agent wypytuje o sytuację na Zatoce Pomorskiej. Opowiadam, nie przebierając w słowach, i nagle w radiostacji coś głośno strzeliło, zaiskrzyło, poszedł dym - "bratnia flota" spaliła mi odbiornik.
W Świnoujściu załadunek idzie ślamazarnie, część portowców strajkuje. Nie widząc potrzeby mojej obecności na statku, schodzę do miasta. W centrum pustki; przedtem roiło się od granatowych mundurów marynarki wojennej, teraz nie widać żadnego. Usiłowałem dostać się do sztabu flotylli, aby przekazać moje spostrzeżenia z morza. Nie udało się. Na statku o wszystkim opowiadam agentowi, który skrupulatnie to spisał. Czy zostało to gdzieś przekazane - do dziś nie wiem.

Nareszcie wychodzimy, w dzienniku okrętowym pojawia się zapis: Podróż nr 199 Świnoujście-Londyn. Spoglądam na baseny portowe, gdzie poprzednio stała sowiecka flota, są puste, zostawili tylko jednostki pomocnicze, reszta wyszła przypuszczalnie w rejony rozśrodkowania. Po prawej burcie mijamy nabrzeże węglowe: dwa ogromne statki zacumowane, ale taśmociągi nie pracują. Boże, chyba cała Polska stanęła, nawet promy, które kursują w poprzek kanału płyną jakby wolniej. Na mostu kompletna cisza, rzadko pada komenda, nagle odzywa się krótkofalówka kapitanatu portu Świnoujście: "Powodzenia bohaterze, powiedz tam, gdzie płyniesz, co tutaj się dzieje". Bohaterami byli oni, ja zostawiałem to wszystko za sobą, a co to miało być, wtedy nikt z nas jeszcze nie wiedział. Każę zabezpieczyć wyjścia na pokład główny, aby ponownie nie było "czułego" powitania "bratniej floty". Na redzie portu Świnoujście rosyjskich okrętów przybyło, parę z nich pływa na małej szybkości, szyk i manewry takie, jak przy poszukiwaniu okrętów podwodnych. Gdy je mijałem, jeden przykleił się do naszej rufy i aż do wyspy Rugii trzyma się na dokładnej odległości. Zaczynam zabawę, to zwalniam, to przyśpieszam - dobrze wyszkolony jest ten Rosjanin, cały czas utrzymuje stałą odległość. Po pewnym czasie zawraca. Gdy myślałem, że już będę miał spokój, z Sasnic wychodzi jakiś zdezelowany enerdowski dozorowiec i ciągnie się za naszą rufą. Tego już było za dużo! Proszę pierwszego inżyniera z maszyny na mostek, tłumaczę, o co chodzi, za chwilę z naszego komina zadymiło na czarno, podwójna cała naprzód (maksymalna szybkość, którą można utrzymywać tylko przez pewien czas), ale widać, że dozorowiec też przyśpieszył, odległość między mami cały czas utrzymuje się na poziomie trzech, ośmiu kabli (kabel 1/10 mili). Dalszych prób "ucieczki" zaprzestałem, wiedząc, że dochodzimy do rosyjskiej linii dozoru, a tam demobilu nie będzie. Bardziej chciałem enerdowcowi pograć na nosie niż mu uciec. Wtedy tylko tak mogłem zaprotestować.

Po minięciu najbardziej na północ wysuniętego przylądka wyspy Rugii, kładę statek na kurs północno-zachodni, nie kierując się bezpośrednio na Kanał Koloński i za dwie godziny jesteśmy na wodach terytorialnych Danii. Dopiero tu widzę więcej statków. Po ośmiu godzinach Kanał Koloński, śluza w Holtenau wita nas szeroko otwartymi wrotami. Wchodzimy z marszu, odprawa jak zwykle przebiega sprawnie, mam wrażenie, że patrzą na nas jak na skazańców. Żadnych rozmów, żadnych pytań. Pilot na burcie, opuszczamy napełnioną wodą śluzę, pilot poza komendami nie odzywa się, ciszę na mostku zakłóca tylko szum krótkofalówki, tykanie zegara i pobrzękiwanie pracujących radarów; wyczuwa się napięcie. Jestem już ponad dwadzieścia godzin na mostku, nawet nie schodzę na posiłki, steward wszystko przynosi na górę. Po siedmiu godzinach otwiera się śluza w Brunsbittel, wyjście z kanału. Nad nami wiszą ciężkie, ołowiane chmury, ulewa przerywa wszystkie prace na pokładzie, widoczność spada do kabla, momentami do dwóch. Dalej tylko szara ściana. Nadal jestem na mostku, załoga przygnębiona, wszyscy w Polsce zostawiliśmy kogoś bliskiego, nikt z nas nie wie, co tam może się wydarzyć. Wtedy najbardziej obawialiśmy się wejścia Rosjan, czyli powtórki z Węgier lub Czechosłowacji.

Rejs przez Morze Północne przebiega w normalnym rytmie, większość czasu spędzam na nasłuchiwaniu wiadomości z Polski. Następnego dnia nastroje załogi poprawiają się, od rana wspaniałe słońce. Załoga pod wodzą bosmana rusza do dalszej pracy, jeśli tak dalej pójdzie, to na wejście do Londynu statek będzie wyglądał jak nowy. 13 grudnia rano, gdy jeszcze spałem, telefon z mostku. Dzwoni pierwszy oficer, padają tylko trzy słowa: "panie kapitanie, wojna". Pierwsza moja myśl to wojna iracko-irańska, ale ona trwa już trzy lata, tym pierwszy nie mógł mnie zainteresować. Za moment jestem na mostku, krótki rzut oka, wszystko w jak najlepszym porządku. Pierwszy pyta, czy słuchałem przemówienia generała Jaruzelskiego. Kazałem włączyć radio i wtedy usłyszałem ten monotonny głos. Dochodzimy do wybrzeży Anglii, już przed dziobem widać zarysy lądu. Zszedłem do kabiny, włączyłem telewizor, akurat zaczął się dziennik CNN, wydanie specjalne. Na ekranie ukazała się mapa Polski w kolorze czerwonym, w środku sierp i młot, w lewym górnym rogu zdjęcie Jaruzelskiego. Był w mundurze moro, hełmie, ciemnych okularach, na pierwszy rzut oka wypisz, wymaluj - Pinochet. Potem pokazują zdjęcie naszych granic, strzałkami zaznaczone numery korpusów, dywizji, większość przy naszej granicy w odległości zaledwie paru kilometrów. Po chwili zbliżenia, zdjęcia satelitarne, można zobaczyć pojedyncze czołgi, transportery opancerzone. To budziło strach, pytanie czy wejdą, a jeśli tak, to czy nie dojdzie do konfrontacji. Każdy następny dziennik rozpoczynał się podobnie: mapa Polski na czerwono i odstraszające zdjęcie generała. Idę do mesy, tu skupiła się większość załogi, pytają: panie kapitanie, co teraz z nami będzie? Staram się przekonać, że Rosjanie nie wejdą, bo gdyby mieli to zrobić, już by tam byli. Załoga to w większości prawdziwe wilki morskie, a jednak w niektórych oczach widzę łzy. Nie licząc dwudziestoletniego stewarda, jestem najmłodszy na statku, teraz bardziej niż kiedykolwiek czuję się odpowiedzialny za tych ludzi. Dalsze rozmowy przerywa goniec z mostku z sygnałem, "za 10 minut pilot przy burcie". Pilot, starszy pan, wchodzi na mostek, zanim się przywitał, zagadnął: "W tej sytuacji zostanie pan u nas, panie kapitanie". Poczułem spojrzenia wszystkich, którzy byli na mostku oraz ogromną odpowiedzialność za los załogi. - Jestem Polakiem - nie powiedziałem, a wręcz krzyknąłem. Pilot zesztywniał, obejrzał mnie uważnie od czubka głowy do stóp, potem jeszcze raz, wreszcie zajął się swoją pracą. Nie wracał do tematu, ani razu nie spojrzał mi w oczy. Gdybym odpowiedział mu twierdząco, część załogi postąpiłaby podobnie; wiedziałem, że oni teraz liczą tylko na mnie, nie mogę ich zawieść. Wszyscy wróciliśmy do kraju, czując się w nim potrzebni, nikt nie poprosił o azyl. W Londynie po wyładunku statku żadnych dyspozycji od armatora, od naszej ambasady, agenta. Przypomniałem sobie końcówkę teleksu otrzymanego w Gdańsku: "POZDROWIENIA DLA KAPITANA I ZAŁOGI".

Nieprędko wróciliśmy do kraju, ale gdy już dobiłem do kei w macierzystym porcie, spotkanie z nową władzą nie należało do przyjemnych.

Jacek Sobota
Tygodnik Solidarność

Wersja do druku

Pod tym artykułem nie ma jeszcze komentarzy... Dodaj własny!

15 Maja 1926 roku
Urodził się Józef Wiłkomirski, polski kompozytor, dyrygent i wiolonczelista.


15 Maja 1926 roku
Nowym Premierem zostaje Kazimierz Bartel, a obowiązki Prezydenta przejmuje Marszałek Sejmu Maciej Rataj.


Zobacz więcej