Niedziela 12 Maja 2024r. - 132 dz. roku,  Imieniny: Dominika, Pankracego

| Strona główna | | Mapa serwisu 

dodano: 23.01.08 - 11:32     Czytano: [1875]

Gdy nadchodzi właściwy czas...

Wczesnym popołudniem siedziałam na jednej z ławek w Boston Manor Park. Polskie rodziny mieszały się z tubylcami i innymi emigrantami. Przyglądałam się polskim mamom z czułością spoglądającym na swoje pociechy. Ich tatusiowie razem z nimi uczestniczyli w zabawach. Dało się słyszeć polskie rozmowy o minionych wakacjach, pracy i kolejnych obowiązkowych planach. Strzępki słów przypadkowo docierały do mnie o tym, że każdy z nas pisze swoją własną, życiową historię. Ci, którzy żyją w Londynie wśród nas, z pewnością tworzą jej odrębny rozdział. Czas i doświadczenie zapełniają jej dziewicze dotąd karty. Dla jednych pozostanie czymś ważnym na zawsze, dla innych szybko odejdzie w niepamięć. Ty i ja jesteśmy jednymi z nich, jesteśmy emigrantami, jesteśmy Polakami, jesteśmy Londyńczykami.

Zaczytana w lekturze jednego z najpoczytniejszych dziś pisarzy w jednej sekundzie dostrzegłam podobne zdarzenie tuż obok mnie, na ulicy za rogiem, w małym “wiktorianie”, gdzie jeszcze nie przekwitły pelargonie.
Mieszkała w nim Anna, dużo starsza ode mnie. Poznałam ją pięć lat temu w collegu na Ealingu. Miała trójkę dzieci, głowę pełną szaleństw i ironiczny stosunek do emigracyjnej tułaczki. Od pokus, wrogów i nałogów chronił ją Marek. Była jak kielich pełen przekory, otoczona rozpieszczonymi córkami uczącymi się pokory. Jej długie, kasztanowe włosy lekko opadały na ramiona i zasłaniały smukłą, rozpromienioną twarz. W filigranowej, skromnej osóbce mieściło się tyle siły i dobrej woli. Była nieśmiała, ale i pełna odwagi. Uniosła lekko głowę, jakby nie często spoglądała w niebo i wtedy zobaczyłam jej błękitne, roześmiane oczy. Miała niezłomne, pełne optymizmu spojrzenie. Tamten obraz utrwalił się w mojej pamięci do dziś. Prawie codziennie podążałyśmy tymi samymi szlakami pod tymi samymi witrynami, jeździłyśmy tymi samymi liniami. Często rozmawiałyśmy, nie tylko zatracając się w londyńskim pędzie.

Jej męża Marka poznałam miesiąc później. Wysoki, dobrze zbudowany i bardzo zapracowany. Byłam pełna podziwu z jaką troską i miłością tworzył pozytywną aurę wokół siebie. W wiecznej pogoni starał się ścigać z każdym dniem. Chłonął każdą chwilę, potrafił robić kilka rzeczy na raz. Był woźnicą poganiającym czas, zawsze przyśpieszał, nigdy nie potrafił zwolnić. Jednocześnie rozmawiał przez dwa telefony, przeważnie robił kilka rzeczy naraz. Mówił, że poznaje dużo ludzi, że buduje własny bank danych. Dzielił ich na dwie kategorie: klientów i tych, drugich, ludzi dobrej woli, dzięki nim, można sobie wzajemnie pomagać. Jednak szybko umowna granica zniknęła kiedy, ktoś po raz pierwszy przekroczył ich domowy azyl. Marek, jak trofea zdobywał marzenia, kolekcjonował sukcesy. Twierdził, że nie mógłby być szczęśliwy bez powszechnie zwanej “mamony”. Czasem żartował o tym, że pieniądze szczęścia nikomu nie ofiarują, ale trudno bez nich żyć, więc on ofiarowuje szczęście sobie i swoim bliskim dzięki nim. Zawsze podkreślał, że tylko korzysta z ofiarowanej mu w życiu szansy. Londyn jawił mu się jako Bożonarodzeniowy worek Świętego Mikołaja, w którym zamiast prezentów znajdował niespodzianki, lepsze i gorsze losy na loterii życia. Miał tyle obowiązkowych planów, takich, do, których realizowania nikt go nie przymuszał, wszystkie były jego tworem.
Kupiony dom i załatwiony nowy kredyt, na wyrost zaplanowane wakacje, trzy samochody i kilka tysięcy zgromadzonych na lokacie. Otaczał się wianuszkiem współpracowników, wspólników i znajomych. Często bywał gościem w domu, ukochanym niedzielnym mężem i tatą. Nigdy nie mówił o tym, że czuje się zmęczony, nie potrafił być chory. Wszystko zgodnie z planem, rzadko na “ostatni dzwonek”. Otwarty i gotowy na nowe wyzwania. Już dawno przestał chcieć, coraz częściej musiał. Codziennie dokuczał mu stres i presja.

W piątkowy wieczór wpadł do domu jak wiosenna burza. Był roześmiany i zadowolony. Niczym huragan przetoczył się przez pokój z biletami w dłoni. Pojawił się tylko na dosłowną chwilę, by pokazać je żonie, bo na Hanwell jeszcze czekał na niego klient.

Powiało radością, tajemniczym spokojem. Jeszcze tylko dwa dni dzieliły ich od wytęsknionego urlopu, od upragnionego wytchnienia, niekończących się terminów i zobowiązań.

Anna snuła nadzieje o zwykłych, ludzkich rzeczach.
Pragnęła, by każdy, ten niezajęty pracą dzień rozpoczynał się rodzinnym śniadaniem, by urozmaicała je wolna od pośpiechu rozmowa. Liczyła na długie, letnie wieczory, których nie zakłóci dźwięk żadnego telefonu. Chciała jak przed latami wylegiwać się z nim na plaży, zapominając, jaki dzień umyka im z pod nieustannej kontroli. Pragnęła by na ten dwutygodniowy czas zapomniał o nich świat, bo przecież nie ma ludzi niezastąpionych.

Wrócił w środku nocy. Zaspana słyszała, jak delikatnie obchodzi sprzęty w pokoju. Jeszcze coś sprawdzał, jeszcze gdzieś dzwonił. Miała wrażenie, że jest lekko poirytowany. Nie pamiętała kiedy wreszcie położył się obok niej.

Zdziwił ją fakt, że o ósmej rano leżeli jeszcze obok siebie. Sądziła, że śpi, że tak rozpoczął świętowanie - ich wspólny urlop. Kiedy po pół godzinie budziła dziewczynki na śniadanie, Marek miał jeszcze ciepłe stopy i dłonie. Chciała go pocałować na powitanie. Spóźniła się. Już nie żył! Zostawił je same, wybierając się w niezaplanowaną podróż poza ziemski świat. Pomyślała, że to do niego niepodobne, bo taki był zawsze niezniszczalny.

W tym niezłomnym, niepokonanym ciele pękło z wysiłku serce. Lekarz pocieszał ją, że takiego przeforsowania nie wytrzymałby nawet człowiek na miarę stopu żelaza i stali. Nie czuła się winna, czułą troską otoczyła ją bezgraniczna samotnia. Tamtej nocy po raz pierwszy zawalił się jej świat. Runął niczym domek z kart.

Do dziś mieszka w “wiktorianie” przy Hight Street, w którym długo nie przekwitają pelargonie. Oboje zapomnieli o tym, że na wszystko w życiu jest odpowiedni czas. Zapomnieli o tym, że każdy ma swój czas.
Czas narodzin i czas umierania, czas rodzenia dzieci i ich wychowywania. Czas pracy i wypoczywania, czas podejmowania decyzji i ich realizowania. Czas odpowiedzialności i słodkiej błogości, miłości, rozpaczy i radości. Czas siania i zbierania, czas głupoty i mądrości, refleksji i ludzkich słabości. Czas niepamięci i wybaczania. Czas zgody na otaczający nas świat. Czas smakowania i rozkoszowania. Czas umiaru i zdystansowania oraz czas postrzegania tego, co w życiu każdego z nas jest najważniejsze.
Tak łatwo minąć się z czasem i naszym prawdziwym wyborem. Tak trudno rozpoznać to, co w życiu najistotniejsze.

Czasem odwiedzam Annę w domu, w którym długo kwitną pelargonie. Mieszka w nim sama. Dojrzała do tego, by mówić o Marku z rozwagą i spokojem. Świadomie opowiada historię ich za krótkiego, wspólnego życia. Zawiesza głos w połowie, zwalnia, zatrzymuje się i przestaje mówić. Robi krótką przerwę w momencie, gdy odszedł Marek. Jest przekonana, że musiał to zrobić, poddać się jedynej sprawie, o której nie mógł inaczej zadecydować. Wszystko inne mógł dowolnie zmienić. Nie dostrzegał faktu, że mógłby wybierać. Oboje przegapili, roztrwonili najważniejszy dla nich czas. Dwie starsze córki już dawno skończyły szkoły i podążyły własnymi drogami. Nadszedł ich londyński, urokiem kuszący czas.

Małgorzata Bugaj - Martynowska

Wersja do druku

Marian - 11.03.08 17:07
Pani Małgorzato, dziękuję za to piękne opowiadanie. Mam tylko nadzieję, że zostało wymyślone przez Panią, bo jest zbyt tragiczne.

Wszystkich komentarzy: (1)   

Publikowane komentarze są prywatnymi opiniami naszych Czytelników. Gazeta Internetowa KWORUM nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii.

12 Maja 1981 roku
Został zarejestrowany Niezależny Samorządny Związek Zawodowy Rolników Indywidualnych Solidarność


12 Maja 1935 roku
Zmarł Józef Piłsudski polski polityk, działacz niepodległościowy, marszałek Polski (ur. 1867)


Zobacz więcej