Wtorek 14 Maja 2024r. - 135 dz. roku,  Imieniny: Bonifacego, Julity, Macieja

| Strona główna | | Mapa serwisu 

dodano: 19.03.07 - 12:26     Czytano: [2104]

Michnik czyli wykluczenie

Popatrzcie, jak się to robi. Patrzcie, patrzcie, młodzi, to ostatni, co tak „poloneza wodzą”. Dziś, gdy obserwuje się dyskusję o „szantażu” moralnym, gdy mowa o lustracji, łatwo zrozumieć, jak to się stało, że przez 18 lat nie udało się jej dokonać. Propaganda, propaganda.

A zaczęło się dawno temu.

Jan Lityński napisał niedawno, by w dyskusjach o „michnikowszczyźnie” zabierały glos osoby, które w PRL nie „siedziały w kącie”. To dobry sposób na ograniczenie swobody wypowiedzi. Jeśli kto ciekawy, jako szara masa studencka, kolporterska, solidarnościowa i niepodległościowa miałam przez kilkadziesiąt lat szczęście pomagać tuzom opozycji. Skoro się już wytłumaczyłam z prawa do zabierania głosu, dorzucam swoje trzy grosze.

Jak to się stało, że 18 lat temu w wolnej już Polsce z dyskusji nad najważniejszymi sprawami kraju wypchnięto poglądy antykomunistyczne? Młodzi ludzie zadają sobie dziś te pytania coraz częściej. To dla nich niepojęte. Przecież to z komunizmem walczyła polska opozycja. Dlaczego więc opinię publiczną zdominowały poglądy broniące komunistów, banialuki o chrześcijańskim wybaczeniu nieosądzonym zbrodniarzom i konieczności zachowania przywilejów ubeckich, które głosiło środowisko Michnika i „Gazety Wyborczej”? Dlaczego elity słuchały tego z takim nabożeństwem?

Wolna opinia to wolna prasa. Wyobraźmy sobie, że to dziś mamy 5 czerwca 1992 roku; w nocy upadł rząd Jana Olszewskiego. Dziś na czołówkach na pewno znalazłaby się „lista Macierewicza”. Był to spis 66 parlamentarzystów i członków najwyższych władz państwowych, figurujących w zasobach archiwalnych MSW jako tajni współpracownicy SB. Agentura sowiecka dążyła do odwołania rządu, bo obawiała się prozachodniej doktryny obronnej i delegalizacji spółek polsko-sowieckich w dawnych bazach (teraz, w 2007 roku, dowiedzieliśmy się, że ZSRS trzymał tam broń atomową). Lista była kroplą, która przelała czarę. Posłowie głosowali nocą, nie chcieli czekać ani chwili. Tajny tekst przeciekł z konwentu seniorów do zwykłych posłów, a od nich do dziennikarzy, którzy późnym wieczorem rozwieźli ją do swoich redakcji.

Jednak rankiem 5 czerwca w żadnej gazecie czytelnicy nie znaleźli tej listy.

Jasne, że nie wydrukowały jej postpezetpeerowskie gazety jak „Trybuna” czy „NIE”. Nie ukazała się jednak w „Życiu Warszawy” Wóycickiego, w „Rzeczypospolitej” Fikusa ani w paxowskim „Słowie Powszechnym”. W „Nowym Świecie” usunięto wcześniej Piotra Wierzbickiego, zwolennika lustracji, a nowy naczelny nie pozwolił „listy” opublikować. „Lista” Macierewicza nie ukazała się w żadnym tygodniku ani miesięczniku. Ani w „Polityce”, ani we „Wprost”. Ani w „Tygodniku Solidarność” Gelberga, ani w umiarkowanych „Spotkaniach” Iłowieckiego, ani w katolickim „Tygodniku Powszechnym” Turowicza. Opublikował ją wtedy tylko niszowy tygodnik, „Najwyższy Czas” Korwin-Mikkego. „Gazeta Polska” opublikowała ją w rok później, bo wtedy dopiero powstała.

W państwowej telewizji (prywatnej nie było) także nie było mowy o tej liście. Dziś w imię swobody wypowiedzi głos tam może zabrać każdy kretyn, i nikomu nie przyjdzie do głowy go ograniczać. Wtedy premier państwa mógł na chwilę przed odwołaniem przemówić krótko do narodu tylko dzięki osobistej akcji prezesa telewizji, Zbigniewa Romaszewskiego, też za chwilę odwołanego. Nikt nie troszczył się o to, by dać głos „drugiej stronie”. Taka była wolność słowa w trzy lata po przewrocie 1989 roku.

Ale że nie wydrukowała tej listy „Gazeta Wyborcza” Adama Michnika? Nasza, solidarnościowa gazeta, redagowana przez środowisko bohaterów opozycji? Najwyraźniej zdaniem redaktorów wiedza o agenturze w sejmie i rządzie nie była ważna ani ciekawa dla czytelników. Przeciwnie. „Wyborcza” ostrzegała, że rząd Olszewskiego i Macierewicza rozpoczął „polowania na czarownice”, że „przejął władzę” (!). Typowy język to „granat w szambie” i nowe słowo – „oszołomy”. Warto wybrać się do archiwów, obejrzeć, co pisali ci, co „zawsze byli za lustracją”, tylko nigdy nie za tą, która miała lub mogła być.

Było to uwieńczenie pewnego procesu. Po Okrągłym Stole w 1989 roku powołano dwa pisma „Solidarności” – „Wyborczą” Michnika i „Tygodnik Solidarność” Tadeusza Mazowieckiego. W październiku Mazowiecki został premierem, a Lech Wałęsa przekazał pismo senatorowi OKP, Jarosławowi Kaczyńskiemu. Mazowiecki obraził się. A „Gazeta Wyborcza” nagle, zamiast postkomunistami, zajęła się zwalczaniem bratniego pisma. Ujawnił się rozłam.

W oczach „Wyborczej” Kaczyński był uzurpatorem. Rozpoczęła się zdumiewająca dla czytelnika solidarnościowego akcja. Felietoniści prześcigali się w karykaturalnych opisach jego osoby, straszyli poglądami tak mało dziś bulwersującymi, jak przyspieszenie przemian, osądzenie zbrodniarzy komunistycznych itp. Można było przeczytać, że to spiskowa teoria historii, czyli dowód niedowładu umysłowego, że to nieprzyzwoitość moralna, a w cięższym stadium paranoja. Diagnozy były bezwzględne, a kary bezlitosne. Kogoś, kto jak dziś Piotr Zaremba żądałby Norymbergi dla esbeków, skierowano by do Tworek.

Dookoła „Tygodnika” wytworzyła się pustka, jego dziennikarzy okrzyknięto ludźmi nieprzyzwoitymi. Pismo stało się oblężoną twierdzą, w której rządził kapitan Hak, czyli Kaczyński.
Niewidzialny knebel założony został opinii publicznej właśnie wtedy. Polacy mieli w komunizmie zdrowy zwyczaj nie wierzyć ani słowu z gazet oficjalnych. Wierzyli jednak w każde słowo napisane w podziemnej gazetce. A co dopiero w prawdziwej gazecie, redagowanej przez ludzi opozycji. W 1989 roku te autorytety nie tylko wydawały jawną gazetę. Ba, weszły do parlamentu, do ministerstw. Takie poglądy głosił premier i jego ministrowie.
Część inteligencji zwolniło to z obowiązku myślenia i z poczucia rzeczywistości, co wzmacniała nadzieja na zmiany.

Wielu ludziom z takim trudem latami podtrzymującym idee „Solidarności” nie mieściło się to jednak w głowie. Niektórzy zaczęli tropić czerwone korzenie redaktorów i ministrów. Wielu zaczęło wątpić w słuszność swoich poglądów. Takie są już mechanizmy psychologii społecznej. Wspierały ten proces sukcesy. Polska nazywała się już Rzeczpospolitą, a gazeta świetnie się rozwijała, stała się potężną siłą opiniotwórczą, z czasem dzięki etykietce „Solidarności” także finansową. Michnik został Europejczykiem Roku. Otrzymywał nagrody międzynarodowe, publikował w świecie. Przyjaciel prezydentów, kolega autorytetów. Część inteligencji ufała mu bez zadawania pytań, bez zdziwień, w imię tak bardzo polskiej lojalności, wynikającej z minionej wspólnoty walki.

Teraz, jesienią 1989 roku, nastąpił czas, gdy mieć inne niż „Wyborcza” poglądy na dekomunizację, uwłaszczenie nomenklatury, na lewicę i prawicę, czytać zmieniający się „Tygodnik Solidarność”, który zadawał pytania o rozliczenia, to było gorzej niż błąd. Pracowałam tam w tym wyklętym czasie i razem z kolegami przeżywałam okres totalnego ostracyzmu z wszelkimi jego konsekwencjami towarzyskimi i materialnymi.

Zresztą, co tam my, Polska solidarnościowa miała się znacznie gorzej. Zawiedziona, biedniejąca z dnia na dzień, rozgoryczona niesprawiedliwością.

„Wyborcza” kwitła finansowo, co tak ciekawie opisał Stanisław Remuszko w swoich książkach. Inne pisma powstawały wprawdzie, ale zaraz upadały. Tygodnik „Spotkania”, „Polska dzisiaj”. „Nowy Świat”, wprost naszpikowany agenturą postkomunistyczną, upadł w ciągu roku, bo reklamodawców i inwestorów nomenklaturowe banki straszyły odebraniem kredytów za optowanie za dekomunizacja i lustracją. „Gazecie Polskiej” przylepiono łatkę antysemicką, a większość redaktorów objęto ostracyzmem. Prasa katolicka wychodziła dopiero z powijaków. Radio Maryja nadawało tylko lokalnie, i to przez jakieś przetworniki.

Dziś już wiemy, że w prasie odnieśli prawdziwy sukces głównie postkomuniści i ci, którzy rozumieli ich interesy. Niezależny Wojciech Reszczyński, gwiazda telewizji końca lat 80., szybko musiał pozbyć się swego Radia Wawa. Radio „Solidarność” sprzedano komercji. Odjechał ze swą telewizją na satelitę Włoch Nicola Grauso; za to koncesję ogólnopolską dostały Polsat i TVN, których powiązania wychodzą dziś na światło dzienne.

Długo nie mogły powstać nowe poważne pisma. Wydawcy „Czasu Polskiego” z 1996 roku mogliby wiele opowiedzieć o roli „sił opiniotwórczych” w udaremnieniu współpracy z amerykańskim „Time`m”, które podobno wsparli sam Michnik i prezydent Kwaśniewski, zręcznie żonglujący w Ameryce określeniem „skrajna prawica”. „Życie” Wołka trzy razy powstawało i trzy razy upadało, bo ostrożnie, ale wpuściło trochę powietrza do mrocznych tajemnic III RP. A Radio Zet we współpracy z „Gazetą Wyborczą” otrzymało pomoc od francuskich przyjaciół z „Liberation” i dziś jest na szczytach. Koncern wydający „Wyborczą” wykupił dziesiątki gazet i radiostacji lokalnych i ma się świetnie.

Powołanie następnych nowych pism było niemożliwe bez ogromnych pieniędzy, które w Polsce miała tylko postnomenklatura albo inwestorzy zagraniczni. Dziś wiadomo, dlaczego tak słabo to szło. Ale wtedy odkrywanie powiązań finansowych z wywiadem postpeerelowskim nie obchodziło psa z kulawą nogą. Było „spiskowe” i „oszołomskie”. Nie było tematem.

Jeszcze większe znaczenie dla zamknięcia ust tzw. prawicowej, czyli postsolidarnościowej i niepodległościowej części elektoratu miało w połowie lat 90. wypchnięcie z telewizji pierwszego demokratycznego jej prezesa, umiarkowanego Wiesława Walendziaka i jego grupy „pampersów”. W drugiej połowie lat 90. w telewizji ani w poważnych gazetach nie było już mowy o głosie dla żadnej prawicy.
Okazało się, że w wolnej Polsce mają pełne prawo głosu tylko dwie strony sceny politycznej – postkomuniści i tzw. dziś „michnikowszczyzna”. Z rykiem lwa, czyli „Gazety Wyborczej”, wspieranym śmiechem hieny tygodnika „NIE” mógł konkurować tylko pisk myszy – zredukowanego „Tygodnika Solidarność”, „Najwyższego Czasu”, „Gazety Polskiej”. Gdzieś w kruchtach cienko śpiewała prasa katolicka.

Początek wolnej opinii publicznej paradoksalnie przyniosła Polsce afera Rywina. Również paradoksalnie, rozpoczął ją zagrożony ograniczeniem wpływów Michnik, gdy za kupno telewizji zaproponowano mu zapłacenie łapówki. Dlaczego jego nazwisko, przez lata symbol bohaterskiego oporu, stało się dziś symbolem źle zbudowanej Polski? Mówi się, że „rewolucja zjada swoje dzieci”. Tego dziecka nie zjadła rewolucja solidarnościowa. Michnika zjadł alians strategiczny z postkomunistami w rewolucji, której celem najwyraźniej od początku nie była niepodległa Polska.

Maria Szerszeń
www.prawica.net
Warszawa, 15 marca 2007

Wersja do druku

Zygmunt Jan Prusiński - 16.05.07 20:34
Jeżeli Naród nie ma przywódcy, ale nie takie wzorce jak Wałęsa a mam na myśli Romana Dmowskiego, to ów naród zachowuje się jak dzieci. "Michnik" i michniki powinni w cywilizowanym kraju odbyć wycieczkę za kraty więzienia i na dłużej tam pobyć. Pytanie zasadnicze, kto jest zdrajcą? Jeśli on nie poczuwa się (z racji żydowszczyzny), to pewnie jest usprawiedliwiony. Czy słyszeliście z jego ust, że jest Polakiem? Nie, nigdy nie słyszeliście. Ale co by było gdyby jakiś "Jan Kowalski" - Polak podobnie się zachowywał, szkalując do bólu Polskę, czy wówczas jakieś władze by interweniowały i zamknęły go za zdradę stanu?

Max - 29.03.07 22:28
Serdecznie Pani dziękuję za to co Pani napisała, tak to chyba było, a ja w tym czasie nie mogłem pojąć, jak to możliwe, że tak się dzieje.
Dzisiaj już za późno, już "po ptokach"

Wszystkich komentarzy: (2)   

Publikowane komentarze są prywatnymi opiniami naszych Czytelników. Gazeta Internetowa KWORUM nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii.

14 Maja 1792 roku
W Targowicy nad Siwuchą ogłoszono zawiązanie przez polskich magnatów konfederacji przeciwko reformom Sejmu Wielkiego


14 Maja 1900 roku
Rozpoczęły się II Letnie Igrzyska Olimpijskie w Paryżu.


Zobacz więcej